La Sesame, czyli skarbiec moich książek i kilka słów o nich :D

środa, 24 grudnia 2014

Przedpremierowo: Hobbit: Bitwa Pięciu Armii



      O piątkowym dniu mogłabym napisać wiele rzeczy - był wspaniały, emocjonujący, ale przede wszystkim bardzo długi. Za sprawą maratonu „Hobbita“ trwał aż 26 godzin i skutkował całą sobotą w łóżku, której w najmniejszym stopniu nie żałuję. W dzisiejszym tekście chciałabym się zająć przede wszystkim trzecią częścią trylogii, którą obejrzałam na ENEMF - ie w Multikinie.

To może od początku - nie wierzę, że uchował się ktoś, kto tego nie wie, ale trylogia ta powstała na podstawie „Hobbita“ pióra mistrza fantastyki, J. R. R. Tolkiena, i została wyreżyserowana przez Petera Jacksona, twórcę „Władcy Pierścieni“. Sama postać reżysera jest dość kontrowersyjna - można go albo kochać, albo nienawidzić, podobnie zresztą jak jego filmy, o które fani Tolkiena toczą od lat zażarte dyskusje.

„Bitwa Pięciu Armii“ to ostatnia, finałowa część trylogii opowiadającej o wyprawie Bilbo Bagginsa i kompanii krasnoludów do Samotnej Góry, po utraconą ojczyznę,honor i skarby. Akcja zawiera w sobie praktycznie dwa lub trzy ostatnie rozdziały powieści, przed pójściem do kina nie mogłam więc namyślić się, co też zostanie w niej ukazane. Okazało się, że na ekran została przeniesiona głównie ostatnia bitwa krasnoludów, fani siekania orków będą więc z pewnością zachwyceni.

Efekty specjalne, kostiumy, gra aktorska - w tej kwestii nie ma się co spierać, Jackson jak zwykle króluje. Wszystko jest przemyślane, nawet najdrobniejszy szczegół w scenografii zachwyca. Chociaż dominuje nagrywanie scen na tzw. greenscreenie i masa efektów przy scenach walki (przez które ma się czasem poczucie oglądania gry RPG), wizualnie „Bitwa Pięciu Armii“ zdecydowanie zachwyca. Jestem też pod wrażeniem plejady występujących w filmie aktorów - znakomity Richard Armitage jako Thorin, mistrz mimiki - Martin Freeman oraz chłodny i opanowany Lee Pace w roli Thranduila to tylko początek całej listy nazwisk, które należałoby podać, zaczynającej się od Cate Blanchet, a kończącej na Orlando Bloomie.

Na co więc tyle narzekań, o co wszystkie oskarżenia w stronę Jacksona? Problem wielu tolkienowskich fanów jest jeden - film nie jest prawie wcale zgodny z książką. Można się kłócić nawet z nazywaniem go adaptacją, bo zrobienie prawie 9 - cio godzinnej trylogii z 200 - stronnicowej powieści wymagało zdecydowanego rozszerzenia jej treści - pojawiają się sceny dodane przez reżysera, zaczerpnięte skądś motywy i wiele nawiązań do „Władcy Pierścieni“. Ba! Są nawet postacie od podstaw przez reżysera wymyślone, jak chociażby Tauriel. Osobiście mimo widocznych nieścisłości uważam, że nie ma na co narzekać. Co z tego, że takie rozszerzanie wątków było „leceniem na kasę“, jeśli wyszedł z tego naprawdę dobry film? Miał dostarczyć rozrywki i nieść ze sobą pewne wartości i funkcję tę jak najbardziej spełnił.

Oczywiście, gwoli ścisłości - pojawiają się błędy, niedociągnięcia, sceny niepotrzebne, a nawet głupie. Szczytem durnoty był dla mnie Legolas i jego antygrawitacyjne umiejętności (ten most spada? ach, wskoczę na górę!), zresztą Legolas w gruncie rzeczy był w filmie niepotrzebny. Orlando Bloom postarzał się, jego soczewki kłuły w oczy, a obcinania głów orkom było już wystarczająco wiele. Podobnie wątek Tauriel i Kilego był momentami nieco naciągany, ale raziło to zwłaszcza w „Pustkowiu Smauga“; w trzeciej części był dla mnie naprawdę przyjemny, prawdziwy i bardzo wzruszający.

„Hobbit:Bitwa Pięciu Armii“ ma jednak w sobie swojego rodzaju moc, siłę przebicia, którą miała też trylogia „Władca Pierścieni“. Być może jej nie dorównuje, ale niesie ze sobą ważne przesłanie, wiele emocji, strachu i wzruszeń. Mimo że czytałam „Hobbita“ wielokrotnie i doskonale wiedziałam, że będę musiała pożegnać się z niektórymi bohaterami, z kina wyszłam zapłakana i z lekka rozbita wewnętrznie. Nie mogłam uwierzyć, że żegnam się zarówno z postaciami, jak i aktorami (choć szczerze mam nadzieję, że „coś“ w tematyce „Śródziemia jeszcze kiedyś się na ekranach ukaże)! Podobały mi się sceny batalistyczne (tak, jestem kobietą), wątek szaleństwa Thorina, wspaniała muzyka Howarda Shore’a, a przede wszystkim ta nieuchwytna magia filmów Jacksona, to coś, co nadaje im tej niesamowitej atmosfery i sprawia, że przez kilka dni nie mogę przestać o nich myśleć.

Oficjalnie więc ogłaszam się fanką obu trylogii, polecam je wam gorąco i radzę traktować je na luzie, jako osobne filmy, a nie próbę odwzorowania dzieł Tolkiena, do której im bardzo daleko i których przecież odwzorować się niemal nie da ;) Cieszmy się magią świąt i nie kłóćmy o ilość CGI czy wątek miłosny! Polecam wszystkim raz jeszcze trzecią część trylogii, zarówno jako oddzielną świetną rozrywkę, jak i znakomity wstęp do „Władcy Pierścieni“, a tymczasem sama wybieram się jeszcze raz do kina, tym razem już w normalnej porze. Ciekawe, ile mi o tej 5 rano umknęło...?

Na koniec piękna piosenka Billy'ego Boyda, której słucham już po raz dziesiąty i wciąż przy niej płaczę:


niedziela, 19 października 2014

Harry Potter i Książę Półkrwi

        Wyświetlanie zdjęcie.JPG

J. K. Rowling - "Harry Potter i Książę Półkrwi"

      Na wstępie muszę przeprosić za swoją długą nieobecność. Wakacje się skończyły, poszłam do nowej szkoły i mam teraz tyle roboty, że brak mi czasu na spanie i jedzenie, a co dopiero na czytanie książek! Zaczyna mi to ciążyć - stęskniłam się za tymi czasami, w których w tygodniu zdążałam z dwoma czy trzema tytułami... Niestety, to już zamierzchła przeszłość; teraz cieszę się, kiedy mam czas na 20 stron :)

Jest jednak jakiś pozytyw - kiedy już dorwę jakąś książkę, czytam ją na raz i nikt nie jest w stanie mnie od niej oderwać :D „Harry’ego Pottera i Księcia Półkrwi“ pochłonęłam więc jednym tchem, czerpiąc z przygód ukochanych bohaterów garściami. Było warto - wreszcie przypomniałam sobie, za co tak uwielbiam tę serię :D

„Książę Półkrwi“ to moja druga ulubiona część sagi (na pierwszym miejscu niezmiennie plasuje się „Więzień Azkabanu“). Cenię ją przede wszystkim za szybką akcję, ciekawe wątki i całą gamę tajemnic. W końcu kto jest w stanie przerwać czytanie i nie poznać zagadki brakującego wspomnienia, nie dowiedzieć się, dokąd udaje się Dumbledore, a w końcu nie odkryć tożsamości tytułowego Księcia Półkrwi? Odpowiedź jest oczywista i chyba nie muszę nikomu jej podsuwać.

Mam swojego faworyta wśród wątków powieści, a jest nim zdecydowanie temat wspomnień o Voldemorcie. Nie wiem, jak jest w waszym przypadku, ale mnie przeszłość Toma Riddle’a niezwykle ciekawi - ile razy bym książki nie przeczytała, i tak wciąż kocham zagłębiać się w dawne intrygi czarnego charakteru. Wszystkie spotkania Harry’ego z Dumbledorem - choć wcale nie jest ich znowu tak dużo - tworzą ten niesamowity, niezapomniany klimat, który sprawia, że magia wycieka ze stron powieści i możemy niemal ją poczuć. Żaden film nie jest w stanie tego oddać; wiem, że nie powinnam w recenzji odwoływać się do ekranizacji, ale wizja podróży wgłąb myślodsiewni reżysera jest jednym z powodów, dla których zawsze będę wolała książkę od filmu. Kocham wędrować wraz z bohaterami od zagadki do zagadki, odkrywać mroczne wydarzenia sprzed pięćdziesięciu lat... Oj tak, podróże w czasie to zdecydowanie mój klimat.

W szóstym tomie serii mamy też do czynienia ze sporą ilością tajemnic. Nareszcie możemy odkryć sekret śmierci - nieśmierci Voldemorta z początku powieści - kogo nie zastanawiała ona w „Kamieniu Filozoficznym“? Przez cały tom korzystamy wraz z głównym bohaterem z zagadkowego podręcznika, a jakież jest nasze zaskoczenie, gdy odkrywamy, do kogo on należy! Jest też obsesja Harry’ego na temat Malfoya, która niezbyt przypadła mi do gustu - Harry w tej sprawie wykazuje się głupim uporem, nie słucha nikogo prócz siebie i, choć w końcu okazuje się, że ma rację, cała sprawa jest dla mnie trochę zbyt mocno zarysowana.

Dużo skupia się też na sprawach codziennych, typowych nastoletnich problemach i miłościach. W końcu uczniowie Hogwartu też są ludźmi, a 16 lat to okres burzy hormonów :D Zabawnie czyta się kłótnie Rona i Hermiony - nie lubię tego parringu, ale wreszcie coś zaczyna się dziać! Zakochuje się też nasz pierwszoplanowy bohater, a wybór obiektu uczuć jest dość zaskakujący... Trzeba Harry’emu przyznać, że dobrze zrobił, zapominając w końcu o Cho Chang - mój Boże, jak ja nie znosiłam tej dziewczyny! - i zauważając Ginny. Chociaż wiele czytelników (zwłaszcza czytelniczek :>) jej nie lubi, ja uważam siostrę Rona za dowcipną, sympatyczną i wartościową dziewczynę. Udzielam swojego błogosławieństwa! :P

Oczywiście książka ma swoje smutne momenty, a jednym z najgorszych jest zdecydowanie śmierć Dumbledore’a. Tu znowu popłynęły łzy - mam wielki sentyment do dyrektora Hogwartu, to niezwykle mądry i inspirujący człowiek. Jego pogrzeb Rowling ukazała w bardzo poruszający sposób, po raz kolejny spotykamy się z opisami głębokimi, wyciskającymi łzy z oczu. Momenty żałoby zdają się być tym, co wychodzi spod pióra pisarki najlepiej; autorka potrafi ująć wszystko w sposób, który doprowadza czytelnika do płaczu, a jednocześnie nie jest sztuczny czy wymuszony. Uczucia Harry’ego są bardzo naturalne i wiarygodne, nie ma w nich fałszywego żalu. Wręcz przeciwnie - młody czarodziej jest na tyle załamany, że wszystko staje mu się obojętne, co jest przecież bardzo prawdziwe.

Na koniec jeszcze krótka refleksja - przy „Księciu Półkrwi“ bardzo mocno rzuciła mi się w oczy różnica między książką czytaną po raz pierwszy a tą przewertowaną wielokrotnie. Pamiętam, jaka byłam wszystkiego ciekawa po raz pierwszy, jak mocno chłonęłam każdą informację w nadziei, że sama rozwiążę zagadkę... Wydarzenia były dla mnie nowe, fascynujące, a nawet szokujące. Teraz mam wrażenie, że z każdym kolejnym sięgnięciem po książkę  uodparniam się na emocje, które ze sobą niesie. Chociaż wciąż niesamowicie całą serię kocham, wiele bym dała, by na przykład szóstą jej część móc przeczytać znowu po raz pierwszy. Nie wiedziałabym nic o Snapie, nic o horkruksach, o Malfoyu - jakież to byłoby ciekawe! Ech, szkoda, że to niemożliwe... :(

„Harry Potter i Książę Półkrwi jest dla mnie jedną z najważniejszych książek. Niesie ze sobą niezapomniane wrażenia, wciąga przy czytaniu i ukazuje znakomity warsztat autorki. Snuje wokół nas mroczny, ponury i niezwykle tajemniczy klimat, pozwala poczuć „to coś“, co jest tak ważne przy czytaniu i co nie pozwala w połowie odłożyć książki na półkę. Przeplata wydarzenia radosne z tragicznymi, jest prawdziwy i niezwykle magiczny... Wszystko to tworzy mieszankę, z której musi wyjść świetna książka! Polecam wszystkim szczerze (choć nie wierzę, że ktoś jeszcze nie przeczytał serii o Szkole Magii i Czarodziejstwa) i życzę wam, by każda przeczytana książka niosła ze sobą tyle dobrych wspomnień :) Nastawcie się też na wiele łez, jeśli, tak jak ja czy Harry, jesteście na dobre i złe ludźmi Dumbledore’a. Jednak przede wszystkim czekają was ostatnie sielskie dni w Hogwarcie...

Wojna czarodziejów właśnie się zaczęła.

niedziela, 28 września 2014

"Miasto 44" - prawdziwy obraz powstania warszawskiego?

        

Jan Komasa - "Miasto 44"

        Ostatnio w polskim kinie popularny stał się temat powstania warszawskiego. Najpierw było „63 dni chwały“, niewiele później mogliśmy podziwiać wyretuszowane zdjęcia powstańców... Teraz na duży ekran wchodzi kolejny potencjalny hit w reżyserii Jana Komasy. Choć nie lubię filmów wojennych, jestem fanką „Sali samobójców“; do tego doszły jeszcze namowy moich znajomych, w końcu więc zdecydowałam się zapłacić te 20 złotych za bilet. Czy słusznie?
 
Muszę od razu, po raz kolejny zresztą, zaznaczyć, że nie potrafię recenzować filmów. Dużo większą wiedzę mam o książkach i to o nich wolę pisać; czasami jednak czuję, że muszę wyrazić swoją opinię o czymś, co właśnie zobaczyłam w kinie, i tak stało się także tym razem.

Bardzo ciężko jest jednoznacznie ocenić „Miasto 44„. Z jednej strony dzieło trąci kiczem i naiwnością, z drugiej - jest doskonałym obrazem cierpienia setek ludzi. Z kina wyszłam więc z bardzo mieszanymi uczuciami, co rzadko mi się zdarza - zazwyczaj filmy albo mi się podobają, albo nie. Tym razem nie byłam niczego pewna, może jedynie tego, że obraz bardzo mnie poruszył - przy kilku scenach ocierałam z oczu łzy. Było jednak parę elementów, które kompletnie nie współgrały z całością i zdawały się być kompletnie wyrwane z kontekstu. Jednym z nich był wątek miłosny.

Oglądając reklamy można było odnieść wrażenie, że cały film koncentruje się na „miłości w czasach powstania“. Nic bardziej mylnego - bohaterem jest zbiór wszystkich powstańców, nie nieszczęśliwi kochankowie, jak się spodziewałam. Całe szczęście, bo romantyczna część filmu jest jego najgorszą częścią. Wszystko kręci się wokół Stefana, Biedronki i Kamy, kolejnego miłosnego trójkącika, który, nawiasem mówiąc, jest wyjątkowo głupi - dziewczyny są ślepo zapatrzone w chłopaka, który z jedną z nich zamienił może trzy słowa, a z drugą nie ma kompletnie nic wspólnego. Sam Stefan właściwie nie daje nam poznać swoich uczuć, bo w połowie filmu przestaje się odzywać; z początku wydaje się, że jest zainteresowany Biedronką, później ucieka od niej i zdradza ją z Kamą, a parę scen dalej znów zaczyna szukać pierwszej dziewczyny. Wszystko plącze się i miesza, w uczuciach trójki nastolatków brakuje jakiejkolwiek logiki czy głębi. Miałam niezbyt miłe wrażenie, że jedyna rzecz, która podoba się dziewczynom w Stefanie, to wygląd - ładnej buźki nie można mu odmówić :D

Najmocniej zarysowane charaktery to dwie główne bohaterki. Właściwie one najbardziej dają się poznać, są zestawione na zasadzie kontrastu - Kama jest pewna siebie, twarda i do końca wierna swojemu oddziałowi, Biedronka woli ratować ludzi i swoich bliskich, niż ginąć w bezsensownej walce, nawet w obronie ojczyzny. W zasadzie są kompletnie różne i, choć nienawidzę trójkątów miłosnych, jestem w stanie zrozumieć, że ciężko było między nimi wybierać, bo obie są bardzo pozytywnymi postaciami.

Wracając do absurdalnych scen - powiedzcie mi, proszę, skąd wziął się pomysł slow motion w filmie wojennym? Sceny w zwolnionym tempie są głupie i kompletnie odbierają dziełu cały realizm; po co pokazywać coś w taki sposób, nie lepiej pozostawić szybkość obrazu niezmienioną, oddając tym dynamikę, z jaką wszystko się działo? Jestem jeszcze w stanie wybaczyć bohaterski bieg Stefana w rytmie utworu „Dziwny jest ten świat“, ale scena pocałunku z Biedronką totalnie do mnie nie przemawia. Bohaterowie przebiegają przez linię ostrzału, pomyśleć by można, że powinni robić to jak najszybciej, by ratować życie... Jednak nie! Oni stają w samym środku, tempo zwalnia, w tle słychać romantyczną muzykę, podziwiamy długi pocałunek... Pociski oczywiście ich omijają, pewnie odbija je siła ich miłości! Podobnie jest z momentem, w którym Stefan i Kama siedzą razem na parapecie; on patrzy na nią, ona na niego, Warszawa płonie, dookoła wybuchają bomby... I nagle Stefan w zwolnionym tempie zrywa z Kamy ubranie (dosłownie ZRYWA), w tle zaczyna lecieć dubstep, a my możemy podziwiać scenę godną taniego filmu pornograficznego, przerywaną obrazem rosyjskich żołnierzy maszerujących w rymie techno. Naprawdę, panie reżyserze? Nie dość, że kicz aż razi w oczy, to jeszcze scena zamiast być romantyczna, powoduje na sali wybuch śmiechu. Rozumiem, że film jest kierowany do młodych ludzi, ale nie wszyscy nastolatkowie są niewyżyci seksualnie.

Inną sprawą są efekty specjalne. Mam wrażenie, że poszło na nie wyjątkowo dużo pieniędzy. Niestety sprawiło to, że są nieco przerysowane; deszcz krwi, szczątki lecące z nieba, krew tryskająca jak z fontanny, odpadające kończyny - wszystko to spodobać się może wielbicielom filmów o zombie, niestety większość ludzi po prostu obrzydza; ja nie byłam w stanie patrzeć na ekran, szczególnie przy ciałach spadających na głowy ludzi po wybuchu budynku. Film miał szokować i zdecydowanie szokował swoją brutalnością, mam jednak wrażenie, że niekoniecznie o taki szok chodziło twórcom.

Dziwna sprawa - o błędach rozpisywać się można długo, o pozytywnych rzeczach zazwyczaj mówi się kilka zdań. Czy film był zły? Zdecydowanie nie, ośmieliłabym się nawet stwierdzić, że był dobry. Powstanie przedstawiono w nim w większości (podkreślam, w WIĘKSZOŚCI :D) scen realnie, obrazowo. Reżyser świetnie uchwycił dramat powstańców, całe spektrum emocji, które towarzyszyło ludziom myślącym, że wszystko potrwa 3 dni. Widzimy radość i zapał młodych przed wybuchem godziny „W“;obserwujemy też szok i niedowierzanie na ich twarzach, gdy okazuje się, że Sowieci nie przybyli nam na pomoc; w końcu dostrzegamy rozpacz, kiedy po kolei umierają ich najbliżsi. Komasa po kolei wybija bohaterów, zaczynając od wyjątkowo brutalnego rozstrzelania mamy i brata Stefana, a kończąc na tragicznej śmierci Kamy. Ukazuje brud, nędzę, szpitale bez wystarczającej liczby lekarzy, ludzi zatrzaskujących przed powstańcami drzwi; pozwala przez chwilę chłonąć nadzieję, że kogoś uratowano, by po chwili wszystkich wysłać na śmierć. Choć nie mogę mieć o tym najmniejszego pojęcia, czuję, że tak właśnie było - chwilowa nadzieja, szczęście, a potem kolejne chwile grozy.

Świetnym uzupełnieniem filmu jest muzyka, a przynajmniej jej część. Pomijając fragmenty techno, wyjęte jakby z innej bajki, możemy wsłuchać się w pieśni poprzedniego stulecia, utwory Niemena, nastrojowe kompozycje Mozarta, w pewnym momencie słychać nawet smutną, niemiecką balladę - świetna ironia, biorąc pod uwagę to, że hitlerowcy właśnie mordują niezliczoną ilość ludzi. Gra aktorska też jest dobra; choć kwestii nie było w filmie dużo, emocje odgrywane są na przyzwoitym poziomie.

Wciąż nie potrafię chłodno stwierdzić, co sądzę o filmie. Z pewnością był poruszający, wzbudzał dreszcz; do głowy samo przychodziło pytanie „Jaki jest sens takiego okrucieństwa?“. Po seansie „Miasta 44„ można zadawać sobie pytanie, czy powstanie było potrzebne, skoro ucierpiała w nim taka ilość ludzi? Po co w ogóle komu taka rzeź, jaką była wojna? To jednak są rzeczy, o które wielu historyków wiedzie spory do dziś i prawdopodobnie nigdy nie zostaną one rozstrzygnięte; ja mogę tylko przyznać, że film robi wrażenie. Nie zawsze dobre, nie zawsze na miejscu, ale wzbudza emocje i to chyba jest najważniejsze, prawda? Choć wątek romantyczny bym zlikwidowała, daję ocenę 4/6 i zachęcam do wizyty w kinie - sami przekonacie się, czy mam rację :)

PS: Bardzo podobało mi się otwarte zakończenie - nie wiemy, co się stało z Biedronką i Stefanem, a zestawienie płonącej Warszawy z miastem z lat dzisiejszych było świetnym chwytem, łapiącym za serce - za to wielki plus dla pana Komasy :)

niedziela, 14 września 2014

Opowieść Charliego o dorastaniu

Wyświetlanie zdjęcie.JPG

Stephen Chbosky - "Charlie"

      Dorastanie jest bez wątpienia kluczowym momentem w życiu człowieka. Jak wielu ludzi wpada wtedy w wir szaleństw młodości? Ilu cierpi, przekraczając próg dorosłości, zadaje sobie pytania bez odpowiedzi, boryka się z brakiem akceptacji otoczenia? O tym właśnie może opowiedzieć nam książka „Charlie“ S. Chbosky’ego.

      Przyznaję, że powieść kupiłam na promocji, aby mieć co czytać w pociągu. Byłam nastawiona na łatwą, przyjemną lekturę, ba! wręcz niezobowiązujące czytadło. Dzieło amerykańskiego pisarza bardzo mnie zaskoczyło - szybko zorientowałam się, że mam do czynienia z tekstem poważnym, trochę słodkim, trochę gorzkim, mocno refleksyjnym, ale zdecydowanie nie lekkim.

Raz na żółtej kartce w zielone linie
napisał wiersz.
Zatytułował go Chops,
bo tak nazywał się jego pies
i o nim był właśnie ten wiersz.
Nauczyciel postawił mu piątkę
i przyznał specjalne wyróżnienie.
Matka uściskała go i powiesiła wiersz na drzwiach kuchni
i odczytywała ciotkom.
To było w roku, kiedy ojciec Tracy zabrał dzieciaki do zoo
I pozwolił im śpiewać w autobusie,
I urodziła mu się siostrzyczka
z małymi paznokietkami i łysą główką.
Jego matka i ojciec ciągle ją całowali,
A dziewczyna z sąsiedztwa wysłała mu
Walentynkę podpisaną rządkiem iksów.
Zapytał wtedy ojca, co to znaczy.
Ojciec zawsze kładł go do łóżka
I zawsze pamiętał, żeby utulić go na dobranoc.

      Pierwszą rzeczą, na którą zwróciłam uwagę, jest forma książki. Opowiada ona o Charliem, chłopcu, który idzie do liceum i przeżywa coraz odważniejsze „przygody“ związane z nową szkołą. Powieść ujęta została w formie listów pisanych przez głównego bohatera do „Drogiego przyjaciela“, którym staje się każdy czytelnik. Zabieg ten jest bardzo ciekawy i oryginalny - nie spotkałam się wcześniej z takim pomysłem. Dzięki niemu dużo bardziej identyfikujemy się z Charliem, niż gdyby była to zwykła opowieść z pierwszoosobową narracją, w pewnym sensie zaprzyjaźniamy się z nim, staramy się go zrozumieć i poznać. Niekiedy nieco irytowała mnie jego perspektywa, denerwujący był też sposob pisania stylizowany na młodego chłopaka. Zwłaszcza przez kilka pierwszych rozdziałów raziły mnie powtórzenia i masa błędów, na szczęście im dalej, tym język powieści stawał się poprawniejszy - Charlie najwyraźniej rozwijał się dzięki wypracowaniom ;)

Raz na białej kartce w niebieskie linie
napisał wiersz
I zatytułował go Jesień, 
Bo tak nazywała się pora roku
I o tym był ten wiersz.
Nauczyciel postawił mu piątkę
i poprosił go, żeby pisał jaśniej.
Matka tym razem nie powiesiła wiersza na drzwiach kuchni,
bo były świeżo pomalowane.
Dzieciaki powiedziały mu,
że ojciec Tracy pali cygara
I zostawia pety na kościelnej ławce,
które czasami wypalają dziury,
To było w roku, kiedy jego siostra dostała okulary,
z grubymi szkłami i w czarnych oprawkach.
Dziewczyna z sąsiedztwa roześmiała się,
kiedy poprosił ją, żeby poszli na spotkanie ze Świętym Mikołajem,
A dzieciaki powiedziały mu,
dlaczego jego matka i ojciec bez przerwy się całowali.
Jego ojciec już nie utulał go do snu
I wściekał się,
Kiedy go wołał.

      Czy fabuła mnie uwiodła? Powiem szczerze, że chociaż nie jestem fanką typowo amerykańskim młodzieżówek, których głównym tematem są imprezy, ta powieść pozytywnie mnie zaskoczyła. Życie nastolatków jest opisywane zupełnie inaczej niż w innych książkach tego typu - szczerze, prosto z mostu, bez zbędnej idealizacji świata. Autor wprost opisuje palenie, picie i imprezy, bez ogródek pisze o seksie, narkotykach czy niechcianej ciąży. Narracja Charliego nie jest ubarwiona niczym oprócz jego własnych odczuć, co sprawia, że całość prezentuje się realnie i książkę przyjemnie się czyta.

Raz na kartce wyrwanej z notesu
napisał wiersz.
Zatytułował go Pytanie o niewinność
bo to pytanie dotyczyło jego dziewczyny
I o tym był ten wiersz.
Profesor postawił mu piątkę
i dziwnie na niego popatrzył,
A jego matka nie powiesiła tego wiersza na kuchennych drzwiach,
bo nigdy go jej nie pokazał.
To był rok, w którym umarł ojciec Tracy,
A on zapomniał,
Jakie jest zakończenie Credo.
Przyłapał siostrę,
jak obściskiwała się z kimś na werandzie.
Jego matka i ojciec nigdy się już nie całowali
ani nawet nie rozmawiali ze sobą.
Dziewczyna z sąsiedztwa za bardzo się malowała
I kiedy ją całował, dostawał od tego ataków kaszlu,
ale mimo to ją całował,
bo tak się robi.
O trzeciej nad ranem położył się do łóżka.
Jego ojciec głośno chrapał.

      Nie sposób zapomnieć w recenzji o bohaterach. Moim osobistym faworytem jest Charlie, którego charakteru nie byłam w stanie rozgryźć aż do końca. Pan Chbosky stworzył wyjątkowego dziwaka, inteligentnego, refleksyjnego, z lekkim problemem dostosowania się do ludzi naokoło. Od razu uderzyło mnie, jaki chłopak jest szczery i bezpośredni, a tekże, że bardzo dużo płacze, ale nie spodziewałam się, że okaże się mieć problemy psychiczne i odkryje, że był ofiarą molestowania przez ukochaną ciotkę! Jego postać totalnie mnie zaskoczyła, co w tym wypadku jest wielkim plusem - przy takim narratorze musi być ciekawie :> Inne postacie są także niczego sobie - najlepszy przyjaciel Charliego to gej, przyjaciółkę wciąż zdradza chłopak, a siostra jest bita przez ukochanego... W powieści znajdziemy plejadę postaci z ciekawymi charakterami, każdą inną, a żadna nie jest pozbawiona problemów.

I dlatego zaczął pisać kolejny wiersz
na kawałku papierowej torby.
Zatytułował go Absolutnie nic,
Bo o tym był ten wiersz.
Sam sobie postawił piątkę
I cięcie na każdym cholernym nadgarstku.
Powiesił wiersz na drzwiach łazienki,
Bo tym razem nie miał szans dotrzeć do kuchennych drzwi.

      Przesłanie książki jest bardzo jasne - życie nie jest tak piękne, jak byśmy chcieli. Zawsze, a szczególnie w młodości, coś musi się skomplikować i nie ma na to żadnej rady. Ludzie nie są idealni, ale to nie wyklucza prawdziwej przyjaźni czy miłości - trzeba tylko nauczyć się ich słuchać i rozumieć. Ktoś, kto jest inny, nie musi wcale być gorszy... a alkohol i narkotyki nie zawsze są dobrym rozwiązaniem.

Ocena: 5-/6




poniedziałek, 8 września 2014

Harry Potter i Zakon Feniksa

Wyświetlanie zdjęcie.JPG

J. K. Rowling - "Harry Potter i Zakon Feniksa"


      Znacie takie uczucie, kiedy jecie wczesne jeżyny i nagle, wśród słodyczy, natrafiacie na okropnie kwaśny owoc? Albo gdy słuchacie śpiewu waszego ulubionego wykonawcy i wychwytujecie fałszywe nuty? To takie rzeczy, które powodują nagły grymas na naszej twarzy; błahostki, które pozostawiają po sobie niesmak. Taką właśnie drobnostka jest dla mnie piąta część „Harry’ego Pottera“.

Spytacie pewnie, dlaczego? Ano właśnie dlatego, że Syriusz.

      Wybaczcie, naprawdę obiecałam sobie, że to będzie rzetelna recenzja, bez rozwodzenia się nad swoimi uczuciami i... wiecie, obiektywna :) Niestety książka ta wzbudza we mnie tyle emocji, że nie potrafię pisać w pełni do rzeczy.

      Zacznę może od tego, że znienawidziłam piąty tom serii już po pierwszym przeczytaniu. Autorka bez skrupułów okrutnie uśmierca moją absolutnie najukochańszą postać, ktorą niefrasobliwie wprowadziła do całej zabawy w „Więźniu Azkabanu“ i którą wcześniej uczyniła tak genialną, że z miejsca się zakochałam. Mowa oczywiście o Syriuszu, do którego zawsze miałam niemałą słabość; może to dlatego, że zawsze przy czytaniu identyfikuję się z Harrym, dla którego ojciec chrzestny jest bardzo ważny, a może po prostu podoba mi się jego charakter. Chyba oba te powody mają jakieś korzenie w rzeczywistości, w każdym razie czuję, że byśmy się dogadali ;) W każdym razie na końcu książki Syriusz ginie, a ja wylewam w tym momencie tony, tony i jeszcze raz tony łez, nie mówiąc o tym, że cały kolejny dzień przeżywam żałobę :) Cóż, zawsze bardzo zżywam się z bohaterami, a seria pani Rowling nie jest wyjątkiem.

No więc proszę raz jeszcze, tym razem na piśmie: Oddajcie mi do cholery Syriusza!!!!!

      Okay, skoro moje osobiste udręki mamy już za sobą, teraz co nieco o pozostałych aspektach książki. „Zakon Feniksa“ jest największą objętościowo powieścią pani Rowling - liczy sobie ponad 950 stron, co nie dziwi, biorąc pod uwagę fakt, ile wątków jest w nim poruszonych. Można śmiało nazwać go prawdziwą cegłą, do torby raczej go ze sobą nie zabierzecie ;) Opowiada o piątym roku nauki Harry’ego w Hogwarcie, która, jak to zawsze bywa, niesie ze sobą wiele przygód, tajemnic i wydarzeń, dzięki którym nie wieje nudą. Autorka mistrzowsko wyrobiła sobie umiejętność wplatania w codzienne życie szkolne głównego bohatera tylu problemów i niespodzianek, ilu nie pozazdrościłby mu chyba nawet największy masochista.
Tym razem poznajemy wraz z Harrym tajną organizację zwaną Zakonem Feniksa, założoną przez Dumbledore’a w celu walki z Voldemortem, mierzymy się z terrorem wprowadzonym przez uroczą Dolores Umbridge i błądzimy w snach mrocznym korytarzem po Departamencie Tajemnic.

      Fabuła i język jak zwykle u Rowling świetne, nie mam im nic do zarzucenia. Sama chciałabym tak pisać - styl brytyjki wciąga i oddaje wydarzenia idealnie, nie trąca patosem, ale nie jest też potoczny. Można odnieść wrażenie, że z każdym kolejnym tomem jej warsztat rozwija się coraz bardziej; opisy żalu Harry’ego po śmierci Syriusza to moim zdaniem perełki - są plastyczne, bardzo sugestywne i sprawiają, że łzy same napływają do oczu (jakby trzeba było jeszcze je zachęcać!). Wątków w książce jest mnóstwo, a wszystkie są spójne i przemyslane - naprawdę biję pokłony, bo unikanie nieścisłości i niedopowiedzeń to niełatwa sztuka :)

      W tej części jest jeden duży minus - narracja Harry’ego. Wydarzenia są opisane z jego punktu widzenia, jesteśmy więc zmuszeni wysłuchiwać jego rozterek, a są one, uwierzcie mi, opisane bardzo dokładnie i podniośle, bo Harry ma lekką skłonność do dramatyzowania. Chociaż naprawdę lubię tę postać i w żadnym innym tomie jej wtrącone rozmyślania mi nie przeszkadzają, w tej części Potter potrafi nieco zirytować. Denerwują mnie zwłaszcza bite trzy strony jego narzekania na zamnknięcie u Dursleyów, wieczne wybuchy niczym nieuzasadnionej złości i rozczulanie się nad sobą jak nad tragicznym, niezrozumianym bohaterem - choć w wielu wypadkach jestem w stanie to zrozumieć, bo czułabym się tak samo, takie wstawki męczą. Wybacz, Harry, nadal bardzo cię lubię, ale przestań :) Mimo wszystko uważam głównego bohatera za odważnego i dobrego chłopaka, ale cóż, wiek dojrzewania, wszyscy muszą to przecierpieć... Można więc uznać, że realizm został zachowany :)

     A, prawie zapomniałam! Nienawidzę wątku zadurzenia Harry’ego w Cho Chang! Tak beznadziejnej, płaczliwej i sztywnej dziewczyny nigdy nie chciałabym spotkać - dostałaby ode mnie pieścią za każdą wzmiankę o Cedriku, przysięgam!

      „Zakon...“ oferuje nam też sporą dawkę nowych charakterów. Spotykamy Stworka, Umbridge, która jest chyba najpowszechniej znienawidzoną postacią w historii fantastyki, Nimfadorę Tonks i wielu członków Zakonu Feniksa, mamy nawet przyjemność z rodzinką Hagrida! Oj, dzieje się, dzieje, barwny wachlarz postaci wprowadza przyjemny zamęt na karty powieści, a każdy bohater jest realny, z krwi i kości. Bardzo podoba mi się to w całej serii - bohaterowie to moja ulubiona część każdej lektury, a tutaj są oni żywi, każdy ma wady i zalety, jak ludzie, nie jak szereg chodzących jak im się zagra Mary Sue. Wielki plus za kreację postaci!

      Bardzo lubię też spotkania Gwardii Dumbledore’a, ponieważ odsłaniają wiele faktów na temat szkolnych przyjaciół Harry’ego. Nareszcie uaktywnia się Ginny, Neville przestaje być tylko pucołowatym niezdarą, no i oczywiście pojawia się mistrzyni ciętej riposty Luna Lovegood :D Z ciekawych wydarzeń plusują też lekcje oklumencji u Snape’a i wspomnienie o Huncwotach, o których mogłabym przeczytać oddzielną sagę ^^

      Pytanie brzmi: dlaczego więc tak nie lubię tej części? Głównie z powodu brutalnego mordu na moim ukochanym bohaterze, dokonanego przez żądną krwi i okrutną pisarkę, ale są też inne przyczyny. Całokształt jest dużo bardziej mroczny i smutny niż pozostałe tomy serii, obserwujemy mordy i zniknięcia, główny bohater zaczyna wariować i popadać w opętanie, cały czas jest na wszystkich zły i dręczą go koszmary senne; musimy też patrzeć na mękę Syriusza w domu przy Grimmauld Place 12 i znosić nowe porządki w Hogwarcie... Mnóstwo zła (w końcu Lord Voldemort powrócił!), niewiele optymistycznych akcentów - ogólnie rzecz biorąc, „Harry Potter i Zakon Feniksa“ jest po prostu niesamowicie smutny. Zdecydowanie nie zalecam go osobom chorym na depresję, bo może się ona pogłębić, zachęcam za to, jeżeli chcecie popatrzeć na metaforę dojrzewania - w końcu od Harry’ego wszyscy się odwracają, a on sam ma ciągłe wahania nastrojów... Czy to nie wynika czasem z hormonów? :)

      Żarty żartami, ale piąty tom serii jest, jak każdy Potter, świetną książką. Choć nie posiadł on mojego serca i nie trafił na listę ulubionych, przeczytać go musi każdy fan młodego czarodzieja. Wielbicielom Syriusza radzę przygotować się na cios w samo serce :) Polecam gorąco, choć nie na te gorsze dni!

A na koniec cytat, który bardzo mi się spodobał i ma w sobie bardzo wiele prawdy:

„Obojętność i lekceważenie często wyrządzają więcej krzywd niż jawna niechęć“
Albus Dumbledore, J. K. Rowling - „Harry Potter i Zakon Feniksa“

wtorek, 26 sierpnia 2014

Co nieco o genezie bloga, czyli skąd wziął się pomysł na blogowanie


      Z założenia jest to blog recenzencki, przeznaczony do publikowania na nim opinii dotyczących książek. Raz na jakiś czas nachodzą mnie jednak przemyślenia, którymi chciałabym się podzielić, a nie znam lepszego miejsca na dzielenie się sobą z ludźmi niż mój osobisty blog. Z tego powodu publikuję dzisiaj krótką rozprawę na temat blogosfery - skąd się wzięła, po co jest? Z góry zaznaczam, że mimo poniższego tekstu swojego bloga też nie uważam za idealny - dopiero zaczynam i do wybitnych twórców jak na razie nie należę, więc proszę o wyrozumiałość. Sama nie wierzę, że mam odwagę opublikować tu ten tekst - zwykle nie dzielę się poglądami z dużą ilością ludzi :)


Zastanawialiście się kiedyś, czemu ludzie zakładają blogi? Co w ogóle popycha ich do wklepania w wyszukiwarkę adresu blogspot.com i założenia na tej stronie konta? Każdy bloger z pewnością nieraz zadawał sobie pytanie, po co w ogóle umieszcza w internecie swoje teksty, a i mnie te przemyślenia nie minęły.

Odpowiedzi może być wiele, ale faktem jest, że blogowanie stało się ostatnimi czasy niezwykle popularne. Co drugi celebryta prowadzi bloga - to kulinarnego, to znów lifestylowego czy autobiograficznego... Skąd bierze się ten cały szum wokół blogosfery?

Po części winny jest, jak zwykle, łatwy dostęp do internetu. Kiedyś aby ukazać swoje teksty opinii publicznej, trzeba było iść do redakcji jakiejś gazety, z przygotowanymi materiałami, starając się przy okazji wyglądać na literatę i robić dobre pierwsze wrażenie - słowem, konieczny był niezły wysiłek. Dzisiaj praktycznie każdy tekst, nawet największa szmira, bez problemu może dotrzeć do szerokiej publiczności. Nie da się zaprzeczyć, że w internecie nietrudno znaleźć masę marnych felietonów czy niezbyt udanych opowiadań, które, mimo że nie zachęcają do czytania, cieszą się sporym powodzeniem. Ach, i zapomniałabym o ortografii i interpunkcji, z którą niemal trzy czwarte blogujących ma nie lada problemy - tszeba by sie wziąść do roboty dyzgraficy kohani!* (tak a propos - jak to się dzieje, skoro Blogger podkreśla wszystkie błędy grubą, czerwoną linią???) W dwudziestym pierwszym wieku artykuły pisane do gazet tracą popularność, a idąc dalej w tę stronę możemy się spodziewać, że niedługo internet całkiem wyprze drukowane gazety (oby nie nastąpiło to szybko). Jak dobrze, że postęp nie zaczął się w pozytywizmie - wyobrażacie sobie Sienkiewicza pędzącego do domu, aby dodać kolejny rozdział „Krzyżaków“ na bloga podgrunwaldem.pl?
Blogowanie jednak nie jest złe, ponieważ w odmętach przeciętnych tekstów można - z odrobiną wysiłku, ale jednak - odnaleźć prawdziwe perełki. Wiele blogów jest naprawdę dobrych, takich, na które chętnie wchodzę. To wszystko prowadzi nas z powrotem do pytania - dlaczego ludzie coraz częściej publikują teksty w internecie?

Znalazłoby się pewnie kilku blogerów, którzy bez ogródek przyznaliby, że dla pieniędzy; sądzę jednak, że nie byłoby ich dużo - trzeba mieć naprawdę masę fanów, aby zarobić na blogowaniu konkretne sumy, a nie marne grosze. Zresztą jest to raczej mało szlachetny motyw :D

Być może sporo zależy od tematyki bloga, jaki się prowadzi - bloger kulinarny będzie nastawiony na pozyskanie czytelników, którzy pochwalą jego przepisy i w zamian podszepną swoje własne, bloger modowy będzie liczył na zyskanie popularności. Skoro już o popularności mowa - wiele autorów na pewno chciałoby ją zyskać dzięki swoim tekstom. Nie jest to jednak łatwe - w sieci jest teraz tyle różnych, oryginalnych blogów, że wybicie się graniczy z cudem, a co najmniej niezwykłym szczęściem. Trzeba jednak przyznać, że chęć rozgłosu również bywa ważnym motywem, co widać wyraźnie wśród naszych telewizyjnych gwiazd, chociażby Ani Lewandowskiej czy Ewy Chodakowskiej, które dzięki swoim blogom zyskały w Polsce niemały rozgłos.

Są jednak tacy blogerzy, którzy nie przejmują się liczbą czytelników - posty dodają dla własnej satysfakcji, a na statystyki zerkają raz na ruski rok bez zbytniego zainteresowania. Owszem, chcieliby mieć zainteresowanych odbiorców, ale nie jest to dla nich sprawa nadrzędna. Do blogerów tego typu należę właśnie ja :) Co nami kieruje? Myślę, że przede wszystkim chęć podzielenia się z innymi częścią siebie - swoimi zainteresowaniami, pomysłami, poglądami... Czasami człowiekowi uzbierają się myśli, które po prostu musi z siebie wyrzucić, a jeżeli nie ma znajomych o podobnych zainteresowaniach, rada jest prosta - wystarczy otworzyć edytor tekstu, poświęcić chwilę na napisanie postu i wrzucić go na bloga :D Z pewnością nie jestem wyjątkiem - kto by wytrzymał z kimś, kto co chwila mówi o książkach, kuchni czy modzie? Zamiast zamęczać swoją pasją niezainteresowanych, blogerzy wolą umieścić tekst w internecie, gdzie być może znajdzie go ktoś, komu się spodoba. Oto prosta geneza wielu blogów - efekt porannych przemyśleń blogerki :D

Jaki z tego wniosek? Ludzie mają potrzebę dzielenia się swoim hobby z innymi. Być może stąd ten cały szał na blogosferę - skoro nie mamy najmniejszych problemów z publikowaniem swoich tekstów w internecie, czemu nie mielibyśmy choć raz na jakiś czas poczuć się literatami? Kto z nas nie chciałby być czasem doceniony wśród innych, a przynajmniej dotrzeć ze swoją pasją do ludzi?  Bądź co bądź, człowiek to animal sociale**, jak mawiał Arystoteles - musi żyć w stadzie.

*błędy są celowe ;)
**istota społeczna


Wyświetlanie zdjęcie.JPG

Oto krótki komiks inspirowany nieco tekstem ;)

PS: Jak myślicie, co by było, gdyby wszystkim polskim twórcom towarzyszył internet? Moim zdaniem mogłoby być zabawnie - Mickiewicz publikowałby ballady i romanse na blogu, a data pierwszego postu na nim byłaby początkiem romantyzmu; Maria Pawlikowska - Jasnorzewska miałaby lifestylowego bloga "Życie bez powietrza" i publikowałaby na nim ćwiczenia "Ćwicz z Nike z Samotraki - wymachy ramion"; Fredro pisałby komediowe fanficki, a Cyprian Kamil Norwid co jakiś czas dodawałby na swoją stronę relacje z podróży po świecie :D Udana byłaby ówczesna blogosfera, nie ma co ^^

środa, 20 sierpnia 2014

Szturm i grom


Wyświetlanie zdjęcie 2.JPG

Leigh Bardugo - "Szturm i grom"

          Alina Starkow, legendarna Przyzywaczka Słońca, wydarła się ze szponów Darklinga i wraz z Malem ukrywa się w obcym kraju. Jest jednak złączona z Czarnym Heretykiem obrożą Morozova, która nie pozwala jej zapomnieć o przeszłości. Gdy jej największy wróg w końcu ją odnajduje, dzieczyna musi uciekać przed nim z wątpliwej uczciwości korsarzem. Ravka chyli się ku upadkowi; Griszowie, którzy opuścili Darklinga, są słabi i rozbici, król podupada na zdrowiu, w kraju rośnie fanatyczny kult Przyzywaczki, a Alinę coraz bardziej zasnuwa zgubna ciemność Darklinga, odsuwając ją od Mala. Czy dziewczyna poradzi sobie z piętrzącymi się trudnościami, czy cienie złych mocy w końcu przedrą się przez słońce?

„Szturm i Grom“ to drugi tom trylogii Grisza, jednej z najciekawszych serii fantasy YA ostatnich lat. Jej poprzedniczka wzbudziła mój szczery zachwyt, głównie za sprawą wartkiej akcji i świetnych bohaterów. Czy sequel jej dorównuje?

Mogę z całą pewnością stwierdzić, że zdecydowanie tak. Powiem więcej - rzadko mam do czynienia z przypadkiem, w którym druga część trylogii okazuje się równie dobra co pierwsza. Tym razem tak się stało.

Książka zachwyciła mnie przede wszystkim swoją oryginalnością i brakiem schematu. Jak na serię młodzieżową jest zadziwiająco świeża - nie ma pięknej, bezbronnej dzieczyny, zabójczo przystojnego chłopaka i trókąta miłosnego. Jest za to świetny, barwny świat fantasy, ciekawi bohaterowie z głębią psychologiczną i wartka akcja przesycona magią. Ravka jest oparta na Imperialnej Rosji - pojawiają się oprycznicy, samowary, a Darklinga można porównywać do Iwana Groźnego. Piękno griszaickiego świata wręcz wycieka przez strony i zachwyca czytelnika... w koncu któraż dziewczyna nie założyłaby z chęcią ozdobnej kefty?

Akcja powieści toczy się umiarkowanym tempem. Początek jest dynamiczny, dużo się dzieje; w trakcie czytania towarzyszy nam wiele wydarzeń, lecz nigdy tyle, by zmęczyć czytelnika - autorka daje nam odpocząć i przygotować się na następne wrażenia. Wszystkie wydarzenia są podszyte tajemnicą wzmacniaczy Morozova, która sprawia, że czytając, cały czas przewracamy strony dalej, by dowiedzieć się więcej. Ostatni rozdział jest elektryzujący i naprawdę świetny. Książka zdecydowanie wciąga - nie da się jej odłożyć w połowie czytania :)

Jeśli zaś chodzi o kreację bohaterów... Powiem tyle - pierwszoplanowi do mnie nie przemawiają. Niesamowicie denerwuje mnie Alina, z tym jej wiecznym podkreślaniem swojej chudości, brzydoty, niezaradności itp. Jest tak niepewna siebie, że jej narracja niekiedy kłuje w oczy. Za Malem też nie przepadam, dla mnie jest nijaki i przerysowany; ot, idealny chłopiec z niebieskimi oczami, uganiający się za Aliną jak piesek salonowy. Co prawda pod koniec wreszcie zauważa, że jego dziewczyna też ma wady, ale moim zdaniem jest kompletnie nietrafionym głównym amantem tej powieści. Jednak bohaterowie drugoplanowi są świetni, dopracowani i z osobowością. Darkling jest perfekcyjnym czarnym charakterem - przez cała pierwszą część miałam nadzieję, że okaże się dobry, a i w tej części, gdzie jest głównym złem całej serii, potrafi zamącić w głowie. Jest świetnie wykreowany, nie znamy jego motywów, ma własne cele, których realizacja jest okrutna... ale czy koniecznie są to cele złe? Tego nie da się stwierdzić, bo Darkling do płytkich postaci z pewnością nie należy. No i jest jeszcze Mikołaj, którego pokochałam od pierwszej wzmianki o Sturmhodzie. Wolę go jako rudego korsarza ze złamanym nosem, ale nie zmienia to faktu, że nawet jako carewicz jest zadziorny, dowcipny i ma pazur. Przy niektórych jego odzywkach prawie płakałam ze śmiechu, a cały ostatni rozdział gryzłam paznokcie i błagałam „tylko nie Mikołaj, tylko nie Mikołaj“. Oj tak, jest i na pewno długo zostanie jednym z moich ulubionych bohaterów.

„Szturm i Grom“ to zdecydowanie fantasy, jakie lubię: brak nudy, bohaterowie z krwi i kości i wartka akcja pełna tajemnic to mieszanka, obok której nie da się przejść obojętnie. Opowieść o Przyzwaczce Słońca trafi na stałe do kanonu moich ulubionych. Świat Griszów zachęca do zagłębienia się w karty książki, a mnie ciągnie niesamowicie... W końcu „podobne wzywa podobne“, prawda? Gorąco polecam wszystkim chcącym zagłębić się w wir tajemnic, magii i piękna. Pokochacie bohaterów, będziecie płakać i śmiać się razem z nimi, a po lekturze powiecie tylko „kiedy następna część?“ Ja przyznaję, że nie mogę się jej już doczekać :D Daję w pełni zasłużone 5+/6.


Powrót do przeszłości, czyli powieści Ewy Nowak

Wyświetlanie zdjęcie 3.JPG

Ewa Nowak - "Wszystko, tylko nie mięta", "Krzywe 10", "Rezerwat niebieskich ptaków"

Wyświetlanie zdjęcie 1.JPG


      Długo rozmyślałam nad przyszłą zawartością torby z książkami, które chcę wziąć na wakacje do Włoch. Obowiązkowo obok „Harry’ego Pottera“ i kilku nieprzeczytanych fantasy musiało tam znaleźć się parę powieści na plażę - lekkich, niezobowiązujących, nie przewracających życia do góry nogami. Ot, takich na raz, żeby usiąść, przeczytać, pośmiać się, wyciągnąć wnioski i zacząć następną. Ponieważ wizyta w Empiku niewiele dała (coraz mniej tam dla mnie książek :<), wybór padł na powieści Ewy Nowak.

Wszystkie trzy są typowo młodzieżowe, napisane lekko, z przymrużeniem oka. Autorka pracuje w redakcjach magazynów dla nastolatków, może więc na co dzień z bliska obserwować ludzi, o których pisze. W jej książkach poruszone są ich problemy, z dystansem ukazana jest nastoletnia miłość czy przyjaźń. Mimo tej tematyki czytać je może każdy - zarówno młodsi, jak i starsi znajdą tu coś dla siebie.

Najpierw wzięłam się za „Wszystko, tylko nie mięta“ - powieść opowiadającą losy rodziny Gwidoszów, ich codzienne problemy i rozterki. Bardzo podobała mi się ich prostolinijność - sceny są dosłownie z życia wzięte, bez zbędnej koloryzacji czy uproszczeń. Mamy wrażenie jakbyśmy oglądali typową polską rodzinę, liczną i niekoniecznie stateczną, ale normalną. Postacie są „z krwi i kości“, dobrze skonstruowane, nie wyidealizowane - jak żywe. Wszystko to równie dobrze mogłoby się dziać naprawdę. Ukazane problemy są tak bliskie młodemu czytelnikowi, że ma on wrażenie, jakby książka była skierowana do niego, co pomaga w odbiorze przekazu - łatwo czerpać mądrości życiowe ze zdarzeń, które często nam samym się przytrafiają. Akcja nie pędzi w zatrważającym tempie - w końcu jest to literatura obyczajowa - ale nie nudzi. Powieść jest wciągająca, kiedy już się zacznie, ciężko jest przestać ;) Dlatego jeżeli w przerwach od czytania chcecie popławić się trochę w morzu, musicie najpierw poćwiczyć silną wolę :D Bardzo polubiłam wszystkie postacie występujące w książce i polecam ją każdemu jako lekkie, nieprzemęczające, ale mądre czytadło - zarówno na plaże, jak i wszędzie indziej. Z przyjmnoscią oceniam na piątkę :P

Następną pozycją w mojej torbie było „Krzywe 10„, które przenosi nas wraz z piątką nastolatków na Mazury. Z początku powieść tę czytało mi się gorzej niż poprzedniczkę - wszystko zaczęło się za szybko, gubiłam się w faktach i imionach. Zdołałam poznać wszystkich bohaterów dopiero koło setnej strony :) Później jednak szło mi gładko, rozkręciłam się i w ciągu jednego plażowania doszłam do strony finałowej. „Krzywe 10„ jest podobne do „Wszystko, tylko nie mięta“, zarówno stylem, jak i tematyką. Jest nieco bardziej wakacyjne, wprost idealne na wczasy nad morzem czy jeziorem. Temat przewodni to oczywiście, jak to w młodzieżowych obyczajówkach bywa, miłość i związane z nią perypetie bohaterów. Czyta się to lekko i fajnie, pisarka ma wypracowany dowcipny styl, za co jej książki trzeba pokochać. Daję 4+/6.

Nieco inaczej było z „Rezerwatem niebieskich ptaków“. Książka opowiada o Sarze, nastolatce uczęszczającej do ekskluzywnej prywatnej szkoły i pochodzącej z bogatej rodziny. Narracja jest prowadzona z jej punktu widzenia, co było dla mnie dość kłopotliwe. Dlaczego? A dlatego, że wyjątkowo jej nie lubiłam. Powodów było kilka. Po pierwsze, Sara była rozpieszczoną egoistką. Po drugie, Sara miała manię wyższości. Po trzecie, Sara nie lubiła „Harry’ego Pottera“ :D Pozostali bohaterowie też jakoś niespecjalnie przypadli mi do gustu, być może dlatego, że wszyscy zachowują się jak zarozumiali bogacze. Pewnie tacy ludzie w Warszawie są, może nawet jest ich dużo - ja niestety (albo stety) często takich nie spotykam. Z kolei taka Beata, która wykreowana była na całkiem normalną, była przegięciem w drugą stronę - denerwowała mnie ciągłymi żartami o plebsie i podkreślaniem swojej „biedoty“. Bez przesady, która nastolatka tak się zachowuje? Minusem był też szybki wstęp do książki - zaczynała się od razu akcją, nic nie było wytłumaczone, więc dopiero w okolicy 150 strony zaczęłam rozumieć, kto kim jest. Klimat książki niespecjalnie do mnie przemówił, a Sarę zdołałam choć trochę polubić dopiero pod koniec. Mimo tej szczątkowej sympatii wolę jednak pozostałe książki pani Nowak. Ocena 4-/6.






Harry Potter i Czara Ognia

Wyświetlanie zdjęcie 4.JPG

J.K. Rowling - "Harry Potter i Czara Ognia"

      „Harry Potter i Czara Ognia“ jest dla mnie ciężką do oceny książką. Z jednej strony wciągająca, pełna tajemnic i ciekawa, z drugiej - mroczna i smutna. Akcja napiera rozpędu, staje się dużo bardziej zawiła niż w poprzdnich częściach. Czasami wręcz ciężko za wszystkim nadążyć i połączyć ze sobą fakty. Mimo to powieść nie pozwala się od siebie oderwać, stawiając przed nami coraz nowsze zagadki.

      Czy „Czara Ognia“ należy do moich ulubionych pozycji? Z całą pewnością na jej miejsce wolałabym wybrać masę innych książek; jednocześnie na wiele innych czytadeł bym jej nie zamieniła. Można to ująć tak, że w całej mojej ukochanej serii jest fragmentem, bez którego nie mogłaby ona istnieć, elementem potrzebnym w tej magicznej historii, ale nie wywołującym żadnej rewolucji.

      Większość książki poświęcona jest odbywającemu się w Hogwarcie Turniejowi Trójmagicznemu. Zadania są ciekawe i pomysłowe, przyjemnie się o nich czyta; moim ulubionym jest zdecydowanie labirynt, w którym sama czułabym się chyba najlepiej. Przy okazji tych wydarzeń poznajemy mnóstwo nowych postaci, tym razem również spoza Hogwartu. Coraz lepiej widzimy strukturę czarodziejskiego świata, Ministerstwo Magii i krąg zwolenników Voldemorta. Można powiedzieć, że w tej części świat powieści jest już prawie w pełni rozwinięty.

      Pod koniec tomu ma miejsce chyba najbardziej przełomowe wydarzenie w całej serii - odrodzenie się Czarnego Pana. Bardzo podoba mi się ten fragment, jest świetnie napisany i wywołuje dreszczyk emocji. Od tej pory będzie się robiło coraz straszniej. W tej części Harry po raz pierwszy jest bezpośrednim świadkiem czyjejś śmierci, co będzie mu towarzyszyło już w każdym tomie. Bez wątpienia wszystko staje się mroczne i  coraz bardziej poważne.

      Moją ulubioną postacią jest bez wątpienia Syriusz, którego obecność, pominięta w filmie, w książce jest bardzo wyraźna. Ważną osobą jest też Dumbledore, którego wreszcie możemy poznać z nieco innej strony. Po raz pierwszy dostrzec w nim można prawdziwie potężnego czarodzieja. Dowiadujemy się też nieco o przeszłości Snape’a, poznajemy Ritę Skeeter, ważną w dalszym rozwoju akcji... i o wiele, wiele więcej!

      Co tu dużo mówić - „Czara Ognia“ jest książką wciągającą, trochę mroczną, czasem wzruszającą... Dużo w niej akcji i tajemnic, które sprawiają, że żaden fan serii na tym tomie się nie zawiedzie :D Ocena 6/6, nie może być inna ;>






wtorek, 29 lipca 2014

Harry Potter i Więzień Azkabanu



J. K. Rowling - "Harry Potter i Więzień Azkabanu"

      "Harry Potter i Więzień Azkabanu" był, jest i będzie jeszcze długo bezsprzecznie moją ulubioną książką. W związku z tym dość ciężko jest mi ją ocenić; to tak, jakby poprosić maniaka czekolady o obiektywną recenzję brownie :) Jak zwykle jednak coś napiszę, bo przecież nie wypada przeczytać i tłumić w sobie te wszystkie emocje...

      Trzecia część cyklu jest już nieco większa objętościowo od pierwszych dwóch książek, choć nie może się równać z 900 - stronicowym "Zakonem Feniksa" - ot, 450 stron, dla wytrawnych czytaczy porcja na jeden dzień. Biorąc pod uwagę lekki styl Rowling nie mogę się dziwić, że przebrnięcie przez nie zajęło mi jeden wieczór, choć może to kwestia tego, że tak się wciągnęłam. Książka jest też dużo dojrzalsza i mniej bajkowa niż poprzedniczki; czyta się ją już nie jak opowieść o dzieciach, lecz nastolatkach, w dodatku, jak dla mnie, nad wyraz dorosłych na swój wiek.

      Są takie książki, które możemy czytać raz za razem i nigdy nam się nie znudzą. Ta należy właśnie do takiej kategorii :P Czym właściwie mnie zauroczyła? Cóż, wartką, ciekawą akcją, świetnymi bohaterami, niesamowitą, nieco mroczną atmosferą... Dzieje się dużo, Hogwart ma nam coraz więcej do zaoferowania - na każdym kroku odkrywamy nowe sekrety świata czarodziejów, od Mapy Huncwotów, przez Azkaban, po Hogsmead. Z każdym tomem rozrasta się on coraz bardziej, wciągając czytelnika w wir zaklęć i budząc coraz silniejsze pragnienie przeżycia tego, co bohaterowie. W tym tomie poznajemy dementorów, przeżywamy lekcje obrony przed czarną magią z profesorem Lupinem i dowiadujemy się nieco o rodzicach Harry'ego.

      Zdecydowanie jednym z moich ulubionych fragmentów jest opowieść o Huncwotach. Przeszłość ojca głównego bohatera oraz jego przyjaciół zawsze wydawała mi się niezmiernie ciekawa. Zostajemy wprowadzeni głębiej w szczegóły tajemniczych zdarzeń sprzed 12 lat, ujawnione są nowe, coraz ciekawsze fakty na ten temat. Dodatkowo pojawia się nowy, wspaniały bohater - mój ukochany Syriusz Black. Zawsze podziwiałam jego determinację, lojalność i wiarę w przyjaciół. Syriusz nauczył mnie, że dla bliskich trzeba się poświęcać, bo bez nich nasze życie traci sens. Mimo wad zawsze podziwiałam go jako człowieka - jest w moich oczach tak żywy, jakby nie był wcale papierowym wytworem wyobraźni autorki, a osobą z krwi i kości.

      Pojawia się też wątek podróży w czasie - ponadczasowy i ciekawy bez względu na formę, choć zazwyczaj problematyczny, bo ciężko uniknąć przy nim błędów. W tym przypadku takowych nie znalazłam, choć może skupiałam się na czym innym podczas czytania. Zmieniacz czasu wnosi do historii coś innego, daje nowe możliwości i rozwija akcję, która przyspiesza i robi się coraz bardziej interesująca.

      Mimo że książka jest dość mroczna, jest to jedyny tom, w którym nie pojawia się Voldemort. Dla niektórych może być to minusem, dla mnie jest to raczej pozytywny fakt - nareszcie mamy jakiś oddech, brak schematu. Wszystko skupia się na ucieczce Syriusza z Azkabanu i to wokół tego wątku zbudowana jest cała akcja.

      "Więzień Azkabanu" to pozycja bez wątpienia niezwykła, zarówno dla dzieci, jak i dla dorosłych. Czytać ją można bez przerwy, bo wciąga niesamowicie - miewałam problemy z odłożeniem jej chociaż na chwilę, nawet po zakończonym rozdziale. Czytając, dosłownie czujemy się jak bohaterowie - przeżywamy to, co oni, zaczynamy myśleć z ich perspektywy, mamy nawet wrażenie, że sami bierzemy udział w ich przygodzie. I taka właśnie powinna być dobra książka - trzymać w napięciu, nie dać się oderwać i pozwalać poczuć się jak w centrum opisywanych wydarzeń. To pozycja idealna na każdą porę roku, dnia czy nocy, mądra, ale równocześnie przyjemna - lektura obowiązkowa dla każdego fana fantastyki :3 Polecam przeogromnie i daję zasłużone 6+/6 ;D


piątek, 25 lipca 2014

Harry Potter i Komnata Tajemnic

Wyświetlanie zdjęcie.JPG

J. K. Rowling - "Harry Potter i Komnata Tajemnic"


Kolejna część "Harry'ego..." przeczytana, pora więc na krótkie sprawozdanie :P

      Nie ma co się rozpisywać - co do tego, że jest to moja ukochana seria, nic się nie zmieniło. Tę część lubię szczególnie, gdyż w sumie to od niej zaczęła się moja przygoda z Chłopcem, Który Przeżył. Pisałam wcześniej, że gdy miałam siedem lat, dostałam "Kamień Filozoficzny"; nie wspomniałam jednak, że jeszcze przedtem zetknęłam się z Harrym, oglądając na TVNie właśnie "Komnatę Tajemnic". Wprawdzie wiele z filmu nie zrozumiałam, ale jak dziś pamiętam, że najbardziej podobała mi się scena z wózkiem wpadającym na barierkę między peronami 9 i 10 ;)

      Książka czytana pomiędzy gotowaniem obiadu dla rodziny, zajadaniem lodów i wyprawami na basen, a czasem, co było najprzyjemniejsze, na leżaku, z kocem i kubkiem herbaty, budziła we mnie coraz nowsze wspomnienia. Przypuszczam, że to cecha wszystkich książek - kiedy czytamy je któryś raz, przypominamy sobie momenty, w których robiliśmy to wcześniej. Jak mawiał pewien bohater "Atramentowego serca", "Wspomnienia najlepiej trzymają się kart pokrytych drukiem" ^^ Drugą część serii pani Rowling przypomina mi dawne wakacje, plażę w Chorwacji, lody orzechowe... Kto by nie lubił takiej powieści?

      "Komnatę Tajemnic" lubię zdecydowanie bardziej niż "Kamień Filozoficzny". Choć główny bohater jest w podobnym wieku, da się dostrzec, że powieść robi się dojrzalsza; nie jest już pisana stricte pod najmłodszych czytelników. Swoją drogą, trzeba być naprawdę świetnym pisarzem, by język książki potrafić płynnie zmieniać i z każdą kolejną częścią dopasowywać do poziomu pierwszoplanowej postaci, która przecież jest od pisarki dużo młodsza. Zawsze podziwiałam autorów, którzy "dorastają" wraz ze swoim bohaterem - muszą być bardzo inteligentni i empatyczni. Dzięki nim postać dojrzewa na oczach czytelnika, co robi na mnie duże wrażenie.

      Za co tak bardzo lubię drugą część? Cóż, przede wszystkim za akcję i tajemnicę - legenda o Komnacie Tajemnic jest naprawdę ciekawa, bazyliszek i jego kolejne ofiary przywodzą na myśl prawie kryminał, a to przecież wszyscy w książkach lubimy - zagadkę, którą trzeba rozwiązać wraz z bohaterami. Mamy okazję dowiedzieć się sporo o historii Hogwartu i poznać nieco głównego wroga Harry'ego, Voldemorta. Nareszcie robi się ciekawie... No, a poza tym, pojawia się pierwszy horkruks - zaczyna się zabawa!

      Wspomnę jeszcze o jednej rzeczy, która zawsze powodowała u mnie podziw dla autorki i jednocześnie wpędzała w kompleksy, że ja czegoś takiego nie wymyśliłam. Jak genialnym trzeba być, żeby z Lorda Voldemorta stworzyć Toma Marvolo Riddle'a - imię nie dość, że sensowne i dobrze brzmiące, to jeszcze z podtekstem, bo "riddle" to przecież "zagadka"? Naprawdę, zazdroszczę geniuszu i chylę głowę :P

      Czego nauczył mnie drugi tom przygód Harry'ego, Rona i Hermiony? Oczywiście tego, co pierwszy, a także szacunku wobec innych bez względu na pochodzenie - książka porusza w końcu problem nietolerancji, bo pod wyzwisko "szlama" i bzdury o czystości krwi  możemy podstawić niemal każdą rasistowską teorię - oraz paru innych, nieco mniej ważnych rzeczy, jak to, żeby zawsze nosić ze sobą lusterko, bo za rogiem może pojawić się bazyliszek (tak, żartuję :P). Poza tym, wreszcie dowiedziałam się, jak wygląda kolor akwamarynowy! Ach, jeszcze dwie ważne sprawy: "To nasze wybory ukazują, kim naprawdę jesteśmy, o wiele bardziej niż nasze zdolności" - mądre i dające do myślenia zdanie, pokazujące nam, że sami mamy wpływ na nasze życie - to, kim jesteśmy, nie ogranicza nas, a wręcz przeciwnie, daje nam pole manewru; zawsze mamy jakiś wybór. No i pouczenie pana Weasleya: "Nigdy nie ufaj nikomu i niczemu, jeśli nie wiesz, gdzie jest jego mózg": moim zdaniem przydatne szczególnie dziś, w czasach wirtualnej przemocy i wszechobecnego internetu.

      To by było chyba na tyle - nie ma się co rozpisywać, przede mną jeszcze pięć części, w tym mój ukochany "Więzień Azkabanu" :D Potwór Slytherina został zabity, Puchar Domów zdobyty, a przed nami jeszcze miesiąc wakacji, z których radzę w pełni skorzystać :> Może czytając serię o uczniach Hogwartu? Kto wie - zawsze macie wybór, a ja mam nadzieję, że was do tego zachęciłam.

PS: Książkę czytałam w towarzystwie pysznych lodów z oreo, na które przepis możecie znaleźć na moim drugim blogu https://yellowmykitchen.blogspot.com

środa, 23 lipca 2014

Maraton filmowy

Wyświetlanie zdjęcie.JPG

Maraton filmowy

      Są ludzie, którzy twardo stąpają po ziemi i lubią żyć w realnym, całkowicie pozbawionym niezwykłości świecie. Są też tacy, którzy bywają w bibliotekach i kinach, ale nie przywiązują do tego zbyt wielkiej wagi. I są osoby, które, zapytane, wymienią paręset wymyślonych światów, do których chciałyby się przenieść i kilkadziesiąt postaci, które absolutnie uwielbiają, pomimo tego, że nie istnieją. Ja należę do tej trzeciej kategorii. Pasję do książek mam od dzieciństwa, kocham też chodzić do kina i oglądać filmy. Zaraziłam się tym chyba od mamy :P Zawsze byłam pod wrażeniem tego, jak reżyser i aktorzy mogą przenieść nas w zupełnie inny świat, sprawić, że zaczynamy wczuwać się w życie bohaterów i przejmować ich losem. Niektórzy twierdzą, że oglądanie filmów to głupota i życie iluzją; ja uważam, że to świetny sposób na odwrócenie swojej uwagi od codziennych problemów i fajna rozrywka! Dlatego wczoraj postanowiłam urządzić sobie z siostrą krótki maraton filmowy :D

Zwykle nie piszę recenzji filmów i teraz też nie będę. Powód jest prosty: nie potrafię. Chciałabym jednak podzielić się z kimś moimi odczuciami co do obejrzanych wczoraj pozycji.



Niezgodna

      Film, jak pewnie większość wie, jest ekranizacją bestselleru Veroniki Roth o tym samym tytule. Książka podobała mi się, antyutopie to moje klimaty, zaraz po fantasy. Jeżeli chodzi o film, uważam, że został przeniesiony na ekran z dużą precyzją i zadowalającym efektem; choć kilka szczegółów jest pominiętych lub zmienionych, przyjemnie się go ogląda. Poza tym, uwielbiam Shailene Woodley jako Tris - uważam, że fizycznie bardzo pasuje do tej roli (i jest naprawdę prześliczna), a i charakter głównej bohaterki odegrała bez zarzutów. Nieco mniej przypadł mi do gustu Theo James w roli Cztery, szczególnie pod względem wizualnym. No i Ansel Elgort jako Caleb! Kiedy występował w jednej scenie z Shailene, chciało mi się krzyczeć „To Augustus i Hazel, ludzie!“ :) (Dla niewtajemniczonych - zagrali w filmie „Gwiazd naszych wina“ parę nastolatków chorych na raka). Poza tym, film ma dynamiczną, wciągającą akcję, dużo się dzieje i nie da się przy nim nudzić. Jest wiele brutalnych scen, ale w przypadku „Niezgodnej“ uważam to za plus - jest realnie i zgodnie z książką. Oczywiście ekranizacja ta zyskuje też dzięki świetnej muzyce i scenografii (chociaż stroje Altruistów są okropne). Podsumowując: polecam wielbicielom akcji i fanom książki - nie będziecie zawiedzeni :>
Ocena: 5/6



Dary Anioła: Miasto Kości

      Tu sprawy mają się już nieco gorzej ;( Film również jest ekranizacją, powstał na podstawie książki C. Clare, którą osobiście uwielbiam. Niestety nie podobał mi się aż tak bardzo jak pierwowzór. Właściwie nie potrafię podać jednego, konkretnego powodu; sporo rzeczy po prostu mi nie grało. Jeśli chodzi o zgodność z powieścią, myślę, że spokojnie można by film porównywać do ekranizacji serii o Harrym Potterze: szczegółów ominiętych tyle, że aż boli, nowe, zupełnie bezsensownie dodane sceny (pianino, Bach i portal: ja się pytam, co???), poplątana i nieprzejrzysta akcja... Denerwowały mnie wstawki z drugiej i trzeciej części trylogii, a także zupełnie nieadekwatni do pierwowzoru bohaterowie. Lily Collins nie była zła, choć czasami miało się ochotę krzyknąć „Clary, weź się w garść!“. Książkowa Clarrisa nie była chyba aż tak nieporadna :D Z góry przepraszam wszystkie fanki, ale Jamie Campbell - Bower jako Jace to zupełnie nietrafiony wybór - nie pasował ani z wyglądu, ani z charakteru do odgrywanej postaci. Może to kwestia ostrego treningu na planie filmowym, ale tak wychudzonego Jace’a w życiu sobie nie wyobrażałam. Co do gry aktorskiej: może nie jestem ekspertem, ale dla mnie kompletnie nie czuł swojej roli: zabawne fragmenty wygłaszał jak mowę pogrzebową (w efekcie sceny, na których w książce turlałam się ze śmiechu, tu kwitowałam zaledwie uśmiechem), a te wzruszające, emocjonalne odgrywał jak drewno. Był jeszcze Alec - ten nieśmiały, udręczony Alec, który na ekranie był chamski i ordynarny za dwóch. Jednak największą porażką okazał się moim zdaniem Valentine, który z wyrachowanego, zimnego manipulatora został przeistoczony w psychopatę o wyglądzie mafiosy. Owszem, Valentine był zły, ale w jakiś sposób kochał jednak Jace’a i nie wyobrażam sobie jego książkowej wersji uderzającej głową syna o pianino. Na szczęście wszystko uratował Robert Sheehan, wczuwając się w Simona tak idealnie, że udało mi się go polubić :D No i wielki minus za brak pełnej historii o sokole!
Mogłabym rozpisywać się o tych wszystkich nieścisłościach jeszcze dłuuugo, ale w gruncie rzeczy nie mam ochoty już tego rozwlekać. Film mimo wszystko nie był zły, zaplusował muzyką i scenografią (Instytut był nieziemski!), a także wartką akcją (momentami może zbyt wartką: oglądająca ze mną siostra, która nie czytała książki, nie zrozumiała z filmu zupełnie nic, tłumacząc, że nie nadąża za tym wszystkim...). Nie oczekuję w napięciu kontynuacji; wolę raczej zadowolić się ponownym przeczytaniem powieści. Mimo wszystko jednak uważam, że dla fanów pani Clare może być to niezła rozrywka, o il tylko nie mają zbyt wygórowanych oczekiwań. Daję 3/6.



Van Helsing

      Film akurat na wieczór: lużny, niezobowiązujący, niezbyt skomplikowany, za to dynamiczny, ciekawy i, cóż, po prostu fajny! Nie jest częścią żadnej serii, więc można go oglądać bez znajomości jakichś faktów, łatwo też wszystko zrozumieć, bo historia jest tworzona od razu pod scenariusz filmowy. Akcja jest bardzo szybka, nie nudzi się. Wszystko zaczyna się od wstawki z Frankensteina, by przejść bez niepotrzebnych przerw w walkę Van Helsinga - poszukiwanego zabójcy potworów, Lewej Ręki Boga. Pracuje on dla zakonu rzymskiego, który zajmuje się unicestwianiem zła w postaci najróżniejszych monstrum. Przewodnim wątkiem filmu jest poszukiwanie przez głównego bohatera i Annę, rumuńską księżniczkę, hrabiego Drakuli.

      Wszystko dzieje się szybko, jest dużo walki i mordowania potworów. Gdybym miała określić gatunek filmu, postawiłabym na coś pomiędzy niezbyt strasznym horrorem a fantasy. Główny bohater ma w zanadrzu mnóstwo sztuczek i nie da się go nie polubić. Jest zawadiacki, uroczy i odważny, a ten Hugh Jackman... Anna też jest ciekawą postacią, silną i dzielniejszą od większości znanych nam z filmów kobiet. Denerwowała mnie nieco, bo wciąż ją ktoś porywał - taki mały kompleks Mary Jane ;) Interesujący jest też Frankenstein zupełnie odmienny niż ten, którego znamy z przerażających opowieści. No i oczywiście David Venham jako prawa ręka Van Helsinga, mój ukochany Faramir z Władcy Pierścieni z krótką grzywką ^^

     Scenografia przypomina typowy horror - stare zamki, cmentarz i mroczne lasy tworzą świetne tło dla licznych fantastycznych elementów filmu. Każdy wampir świetnie by się tam poczuł :>

      Suma sumarum, "Van Helsing" to naprawdę fajna odskocznia od codzienności - jeżeli chcecie poczuć na plecach oddech wilkołaka czy spojrzeć w oczy oblubienicy wampira, to coś dla was ;) Niespecjalnie ambitny, ale też dzięki temu prosty i nienadumany, nadaje się na leniwe nocne oglądanie, z popcornem i paczką chusteczek dla wrażliwszych (koniec jest smutny :C) Polecam każdemu fanowi fantastyki :>
Ocena 5-/6



Sindbad: Legenda siedmiu mórz

 Co tu dużo gadać - po prostu najfajniejsza bajka mojego dzieciństwa!

      Macie czasami tak, że po obejrzanym filmie zadajecie sobie pytanie: czemu mnie nie spotkało coś takiego? Ja mam właśnie tak po większości bajek :D Mimo nieprzystającego wieku lubię czasem obejrzeć coś Disneya czy Dreamworks i zawsze potem dopada mnie smutek, że prawdziwe życie tak nie wygląda. Mam też kilka bajek, które oglądałam całe dzieciństwo, i "Sindbad" jest jedną z nich. To coś idealnie dla mnie, przygody, piraci, romans, grecka bogini, no i przystojny, wygadany główny bohater ;D Oj tak, Sindbad był pierwszą wielką miłością mojego życia - kiedy miałam 5 lat, nie znałam jeszcze Viggo Mortensena XD Teraz przypomina mi nieco Flynna Ridera :> Zresztą wszyscy bohaterowie są super - cała załoga, naiwnie szlachetny Proteus, odważna Marina, której kłótnie z Sindbadem są tak urocze, że nie mogę wytrzymać, a nawet wredna, egoistyczna Eris. Jeśli chodzi o animację, jest nieco dziwna - połączenie komputerowych potworów z tradycyjnymi, rysunkowymi postaciami tworzy kontrast, do którego trzeba chwilę się przyzwyczajać. Za to muzyka... jej, muzyka jest nieziemska <3

      Nie będę się dłużej rozpisywać - przy bajkach jestem ciut nieobiektywna, bo niepoprawna ze mnie marzycielka i romantyczka ^^ Ocena też jest mało sprawiedliwa, kocham "Sindbada" za bardzo, żeby postawić coś innego niż 6/6 :3


środa, 16 lipca 2014

Harry Potter i Kamień Filozoficzny



J. K. Rowling - "Harry Potter i Kamień Filozoficzny"

"Prawda to cudowna i straszliwa rzecz, więc trzeba się z nią obchodzić ostrożnie"

"Ludzie mają wrodzony talent do wybierania właśnie tego, co dla nich najgorsze"

      Macie takie książki, bez których nie wyobrażacie sobie dzieciństwa? Historie, które przeczytane dawno temu pozostają z wami aż do dzisiaj i nie potraficie z nich wyrosnąć? Opowieści, wraz z którymi dorastaliście i które były waszymi pierwszymi po rodzicach nauczycielami? Ja mam kilka, a jedną z najważniejszych jest z pewnością seria o Harrym Potterze.

      W każde wakacje nachodzi mnie taka chwila, gdy myślę, że chciałabym być wiecznie dzieckiem. Latem wszystko wydaje się tak łatwe i przyjemne, dni są ciepłe i leniwe... Zawsze wtedy sięgam kolejny raz po całą serię pani Rowling, przypominam sobie wszystko od nowa; znam te książki niemal na pamięć, a i tak za każdym razem bawię się z nimi tak samo dobrze. Tak zrobiłam i w te wakacje.

      Obiecałam sobie, że będę umieszczać na blogu recenzję każdej przeczytanej książki. Dlatego długo myślałam nad napisaniem recenzji "Harry'ego Pottera i Kamienia Filozoficznego", którego właśnie przeczytałam. W końcu jednak uznałam, że nie potrafię - mam zbyt wielki sentyment do tych książek, by je oceniać, pisać o stylu autorki czy bohaterach. Mogę najwyżej napisać, czym dla mnie są te książki i co czuję, gdy je czytam, i tym zajmę się w tym poście.

      Pierwszą część "Harry'ego..." dostałam w wieku siedmiu lat od cioci, która sama była zaciekawiona wykreowanym przez J.K. Rowling światem. Przeczytałam i... wpadłam :D Byłam tak zachwycona Hogwartem, że gdyby mnie ktoś spytał, pewnie bez wahania bym tam zamieszkała, podobnie zresztą jak prawie każdy fan tej serii. Urzekła mnie atmosfera książki, a także mądrzy i przemyślani bohaterowie, z których każdy miał własny charakter i historię. Wtedy jeszcze nie patrzyłam na książkę kategoriami stylu, akcji itd., ale czytało mi się ją wyjątkowo lekko i, mimo że 350 stron to dla siedmiolatki niemało, przebrnęłam przez nią w parę dni.

      "Kamień Filozoficzny" jest specyficznym tomem, ponieważ napisany jest głównie z myślą o dzieciach. Jak to się jednak dzieje, że w dużej mierze właśnie dorośli (albo prawie dorośli, jak ja ;D) się w nim zaczytują? To już chyba zasługa magii tej książki :D Widać jednak, że ta część cyklu skierowana jest do młodszych - język nie jest zbyt skomplikowany, a wszystko jest jasno i prosto wytłumaczone. Przez strony powieści przebija bajkowość, autorka dopiero wprowadza nas w zaczarowany świat. Wydarzenia nie są też tak brutalne jak w następnych częściach.

      Czego nauczył mnie "Harry Potter i Kamień Filozoficzny"? Może jeszcze nie głębszych prawd życiowych, ale ważnych rzeczy. W tamtej siedmiolatce zaczął kształtować wrażliwość i empatię, a także pokazał przyjaźń i odwagę wartą naśladowania. Bezsprzecznie jest to mądra książka, która ukazuje świat w sposób czysty i pozbawiony fałszu. W tym tomie jest jeszcze bardzo wyraźny podział na dobro i zło - wiemy, kogo powinniśmy nienawidzić, a komu kibicować.

      Czy mi się podobało, po raz nie wiem który? Oczywiście! Żadna część "Harry'ego" nigdy mi się nie znudzi i, mimo że pierwsza nie jest moją ulubioną, była warta powrotu na znane już strony. Przeczytam ją jeszcze z pewnością nie raz i jestem z tego dumna :P Oceny nie wystawię, bo dla mnie każda część tej serii zasługuje na 6+.

PS: Książkę mam jeszcze w starej, podniszczonej okładce - dużo przecierpiała, gdy musiałam chować ją przed tatą :>
PPS: Czy jestem jedyną osoba, która śmieje się jak głupia na fragmencie "Mars jasno dziś płonie"? :D Dla mnie centaury to po prostu mistrzostwo :3

piątek, 11 lipca 2014

Alohomora!

Hmm, od czego by tu zacząć... może powiem po prostu: witam na moim blogu :D

      Do założenia bloga o tematyce książkowej zbierałam się już od dawna. Zawsze jednak było jakieś "ale": a to za dużo nauki, a to wyjazd, mało czasu... Tak naprawdę powód braku działań w tym kierunku był jeden: nie wierzyłam, że potrafię pisać porządne, rzetelne recenzje. Szczerze mówiąc, nadal w to nie wierzę (tak, nie ma to jak pewność siebie :D), ale po przygodach z blogiem kulinarnym zdałam sobie sprawę, że publikowanie postów to jednak niezła frajda. Poza tym, trzeba sobie znaleźć jakieś kreatywne hobby, prawda? ;)

      A więc zakładam bloga! Mam nadzieję, że znajdzie się choć jedna osoba, która będzie go śledziła, chociaż przy takim natłoku blogerów w blogosferze są małe szanse :< Mimo wszystko, lubię się dzielić swoimi przemyśleniami, a o książkach raczej nie mam z kim pogadać, więc postaram się dodać kilka postów miesięcznie. Nie będzie stosików książkowych, bo jestem za mało systematyczna, poza tym, czeka mnie liceum i nauka :D Ale będą oceny i zdjęcia (tak myślę :P), a to zawsze coś ;)

      To teraz może krótki introducing (ach, te zapożyczenia!): Jestem FragOla, mam 16 lat i od 7 roku życia kocham czytać książki. Moje serce należy głównie do fantasy (wychowywałam się na "Harrym Potterze" i "Władcy Pierścieni" ^^), ale czytam praktycznie co mi wpadnie w ręce (tak, ulotki i opakowania szamponów też :D). Uwielbiam także chodzić do kina, choć nie na ekranizacje, bo psują moją idealną wizję bohaterów i miejsc (wyjątkiem są filmy Petera Jacksona, które wielbię), a także oglądać bajki Disneya, coś tam od czasu do czasu napisać, no i gotować, w wyniku czego narodził się mój pierwszy blog. I to chyba tyle o mnie - czas przejść do rzeczy!

Ogłaszam uroczyście otwarcie Sezamu z moimi książkami: Alohomora! :3

FragOla <3