La Sesame, czyli skarbiec moich książek i kilka słów o nich :D

środa, 18 lutego 2015

Love, Rosie

Wyświetlanie zdjęcie.JPG

Cecelia Ahern - "Love, Rosie"

      Obejrzenie „Titanica“ oraz „Pamiętnika“ jednej nocy, do tego walentynkowej, wywołało we mnie kryzys wiary w życie (wiem głupie, ale mam ogromną słabość do tych filmów...). Sprawiło też, że zaczęła kiełkować we mnie ogromna ochota na przeczytanie jakiejś romantycznej książki, chociażby po to, żeby trochę się podołować marzeniami o wielkiej miłości. Padło na zakupioną niedawno „Love, Rosie“, którą jakieś 2 tygodnie temu wściekła rzuciłam w kąt, gdy zobaczyłam ją w promocji, 20 złotych tańszą niż wtedy, gdy ją kupowałam ;)

Przede wszystkim, co chyba najważniejsze, jest to jedna z niewielu książek, które przeczytałam po obejrzeniu filmu. Spytacie pewnie: czy to coś zmienia? W moim odczuciu zmienia ogromnie - po filmie nasze wyobrażenia całej historii są nieco spaczone, bohaterowie mają twarze aktorów, a za oryginalną wersję podświadomie uznajemy ekranizację. Choć to smutna prawda, film nieco blokuje naszą wyobraźnię, dlatego już po 30 stronach bardzo żałowałam, że nie poczekałam z pójściem do kina trochę dłużej :( Lily Collins nieustannie pojawiała się w mojej głowie, choćbym nie wiem jak bardzo chciała ją z niej wyrzucić, podobnie jak Sam Claflin (choć w tym przypadku nie mam nic przeciwko :D), a gdy dostrzegałam jakieś niezgodności - bardzo wiele niezgodności - z filmem, dobrą minutę zajmowało mi przypomnienie sobie, że trzymam w rękach pierwowzór, nie mam więc o co się wściekać. Cóż, mój błąd, więcej postaram się takich nie popełniać.

Nie będę oryginalna, gdy powiem, że bardzo ciekawa jest forma książki - rzadko zdarza się czytać powieść napisaną w całości w postaci listów, ja trafiłam na taką chyba po raz pierwszy. Przyznaję, że jestem pod wrażeniem, bo choć zadanie wydaje się na pierwszy rzut oka proste i przyjemne - ot, listy i maile, banał z podstawówki - to z pewnością ciężko było ukazać historię tak, by każdy zrozumiał, o co chodzi, by nie pominąć nic istotnego. Niektórych rzeczy trzeba się było domyślać, intrygowały też zagadkowe sms - y czy listy bez adresata; naprawdę podziwiam autorkę za powieść romantyczną, w której nie ma ani jednego opisu spotkania dwóch głównych bohaterów (wyłączając oczywiście epilog, którego chyba nie dało się inaczej napisać). Cała znajomość Rosie i Alexa jest ukazana poprzez ich rozmowy, uczucia wyrażane pisemnie, co z pewnością czyni książkę bardziej interesującą.

Zazwyczaj nie czytuję romansów, to chyba już o mnie wiecie. Ciężko więc mi oceniać książkę tej kategorii - zwykle piszę w recenzjach o akcji, spójności wydarzeń lub wątkach kryminalnych. Tym razem nie mogę, bo żadnej z tych rzeczy po prostu nie można ocenić. Książka jest spokojna, typowo kobieca - opowiada głównie o emocjach. Przyjemnie było śledzić wciąż zmieniające się uczucia Rosie, to znowu czytać o problemach Alexa czy patrzeć na wszystko z perspektywy Katie. Mimo, że znałam zakończenie - a tak mi się przynajmniej wydawało, bo książkowe diametralnie różni się od filmowego - nie mogłam się od powieści oderwać. Wciągnęła mnie na tyle, że przeczytałam te 500 stron w jeden wieczór, ignorując wszystko dookoła. Może to język autorki tak na mnie podziałał? Był zdecydowanie dużym plusem książki: prosty, przejrzysty i zrozumiały, a jednocześnie ładny, w niektórych momentach nawet nieco wzruszający. Dzięki niemu przez gruby tom brnęło się szybko i gładko. Pani Ahern świetne też radzi sobie ze stylizowaniem języka na różne osoby - inaczej pisała Rosie, inaczej Alex, a jeszcze innymi słowami posługiwała się Katie, której listy zmieniały się stosownie do wieku.

Czy podobała mi się historia zawarta w „Love, Rosie“? Zdecydowanie tak, chociaż z moim kompleksem Disneya wolę raczej historie miłości wielkiej i ponadczasowej - wiecie, „O Romeo, Romeo...“, takie tam. Tym razem jednak opowieść mnie urzekła, a przede wszystkim urzekło mnie jej przesłanie - prawdziwa miłość istnieje i, mimo przeciwności losu, zawsze kiedyś ją znajdziemy. Życie Rosie jest opisane jako trudne, co czyni opowieść do bólu prawdziwą, bo takie przecież jest dziś życie większości z nas: pełne pośpiechu, zagmatwane, bogate w rozwody i nieplanowane ciąże. W książce Ahern nic nie jest idealne, wręcz powiedziałabym, że każda maleńka sprawa jest tak skomplikowana, jak tylko może być. Cóż, „długa i trudna droga wiedzie ku światłości z piekieł“, niełatwo osiągnąć szczęście i spełnić swoje marzenia. Zawsze jednak trzeba do tych rzeczy dążyć i nigdy się nie poddawać - może w nagrodę za taką wytrwałość i na naszym progu pojawi się kiedyś jakiś swoisty Alex? (do mnie może przyjść Sam Claflin, nie obrażę się).

Historię opisaną w „Love, Rosie“ polecam gorąco szczególnie wszystkim kobietom - romantyczkom. Spodoba wam się historia dwojga najlepszych przyjaciół, długa, prawdziwa, nienaciągana. Lekki styl autorki i wiele zabawnych momentów - przy niektórych ryczałam śmiechem tak, że mama chciała mnie zabrać do psychiatry - sprawią, że od opowieści nie będziecie się mogli oderwać. Nie zmieni waszego światopostrzegania, palpitacji serca też nie spowoduje, zabierze was za to w przyjemną, pogodną podróż po życiu i uczuciach zwykłych ludzi, bohaterów z krwi i kości, z którymi każdy może się utożsamiać. Dla mnie historia byłaby idealna na lato, leżak i poprawę nastroju; nie mam zarzutów i daję 6/6 ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz