La Sesame, czyli skarbiec moich książek i kilka słów o nich :D

niedziela, 24 maja 2015

Mroczne umysły


Wyświetlanie zdjęcie.JPG

Alexandra Bracken - "Mroczne umysły"

          Moim ulubionym zaklęciem w „The Sims: Średniowiecze“ był zawsze cios psioniczny. Używałam go nagminnie, testowałam na każdym nielubianym przechodniu i wyobrażałam sobie, jaką świetną sprawą byłoby posiadanie takich umiejętności w realnym życiu. Nigdy jednak nie zastanawiałam się głębiej nad tym, co tak właściwie oznacza słowo "psionika“. Po lekturze „Mrocznych umysłów“ postanowiłam nieco zagłębić się w temat i odkryłam, że jest to termin pochodzący z parapsychologii i oznaczający po prostu ogół zjawisk paranormalnych. Cóż, ciekawa sprawa; choć nieco już przeżuta przez wszystkich pisarzy fantasy i science fiction, jednak wciąż na topie i z dużym potencjałem. Ten potencjał zyskała dzięki niej książka Alexandry Bracken, którą niedawno przygarnęłam na swoją półkę. Pytanie tylko, czy był to potencjał w pełni wykorzystany?

„Mroczne umysły“ opowiadają historię antyutopijnej Ameryki Północnej z przyszłości - świat (czytaj: Stany Zjednoczone) został spustoszony przez tajemniczą chorobę OMNI, która sieje czystki wśród dzieci, pozostawiając przy życiu tylko te ze zdolnościami parapsychicznymi. Psi, bo tak zostały nazwane one przez rząd, są przewożone do obozów rehabilitacyjnych, zmuszane do pracy, pozbawiane własnej woli i nierzadko poddawane torturom. Jedną z nich jest Ruby, Pomarańczowa, która potrafi wnikać w ludzkie umysły i manipulować nimi. W tajemniczych okolicznościach ucieka ona z obozu i tak zaczyna się jej historia, w którą wgłębiamy się wraz z kolejnymi stronami powieści.

Opis brzmi jak całkiem niezły horror, ale również bardzo standardowa antyutopijna powieść młodzieżowa - mamy bohaterkę, która przeciwstawia się systemowi, tajemniczą chorobę i złego prezydenta. Schemat jest bardzo znany, ale i lubiany - może więc cały urok młodzieżówek w tym, że wszystkie są do siebie podobne? Sam pomysł dzieci z nadnaturalnymi umiejętnościami jest dość nowy i wnosi pewną świeżość do tego gatunku. Ani Katniss, ani Tris, ani żadna dotychczasowa -is nie potrafiła pozbawiać ludzi wspomnień, co daje nadzieję, że historia Ruby będzie jednak różnić się od pozostałych. Jeśli chodzi o fabułę, to pierwsza część trylogii jest oryginalna, potrafi wciągnąć i zaciekawić czytelnika, a momentami trzyma go w napięciu lub rozdziera mu serce, jak to się dzieje w przypadku zakończenia.

Alexandra Bracken jest debiutującą i młodą pisarką. Język jej powieści jest więc dość potoczny, ale zadowalający - książkę łatwo się czyta i nie ma w niej raczej błędów czy denerwujących powtórzeń. Może jest jeszcze nie do końca dopracowany, bo nie płynęłam przez niego, jak się to działo w przypadku Rowling czy Clare, ale może to też kwestia gustu - pani Bracken pisze dość konkretnie i lakonicznie, a ja jestem zaprzysiężoną fanką artystycznych opisów. Jedyne, do czego mogę się przyczepić to pierwszoosobowa narracja, która w tym przypadku jakoś mnie nie uwiodła.

Oddzielna sprawa to bohaterowie, czyli, jak już wiecie, moja ulubiona część każdej książki. Oczekuję od nich zawsze najwięcej - chcę, by byli nieoczywiści, pełni sprzeczności, emocjonalni lub po prostu tacy, żeby skradli moje serce bez konkretnej przyczyny. Gdybym została kiedyś profesorem nauk literackich, zawsze powtarzałabym uczniom, że mają tworzyć postacie, które zawładną myślami czytelnika na długo i zawisną na jego ścianie z plakatami obok sław z krwi i kości. Jeśli zaś chodzi o postacie z „Mrocznych umysłów“, żadna jakoś nie znalazła się w rankingu moich ulubionych. Polubiłam Liama i Pulpeta, chodź wydawali mi się nieco nudni, z kolei Ruby jakoś działała mi na nerwy. Podobnie było z Clancym Greyem - jak cudownie by nie był opisany, jakoś nie mogłam poczuć do niego ani odrobiny sympatii. Od początku wydawało mi się, że jest z nim coś nie w porządku. Pozostałe postacie były zarysowane na tyle delikatnie, że żadna nie wbiła mi się szczególnie w pamięć, może poza Zu, która była jedną z ciekawszych kreacji.

Gdyby zrobić bilans plusów i minusów, byłyby pewnie one na tym samym poziomie. Sama historia była naprawdę ciekawa, podobało mi się przedstawienie Thurmond, a także East River, obozu, który z niewiadomych przyczyn kojarzył mi się wciąż z Obozem Herosów w „Percym Jacksonie“, tyle tylko, że nieco mniej dopracowanym i ze słabszą atmosferą. Książka z pewnością ma potencjał, tyle tylko, że jest on jeszcze nie w pełni wykorzystany - trzeba by nieco popracować nad bohaterami oraz doszlifować kilka aspektów fabuły. Pierwsza część trylogii jest na razie jedynie wstępem do dalszej historii, która - mam nadzieję - rozwinie skrzydła i wyrwie czytelnikom serca w całości. Cóż, pozostało mi tylko zabrać się za drugi tom i czekać na potwierdzenie swojej teorii - na razie daję 4/6 i czekam na więcej!

Wybacz mi, Leonardzie

Wyświetlanie zdjęcie.JPG

Matthew Quick - "Wybacz mi, Leonardzie"

„Każdego roku śmiercią samobójczą umiera ponad milion osób“. To zatrważające zdanie mogłoby stanowić wstęp do książki Matthew Quicka „Wybacz mi, Leonardzie“ - jak możemy przeczytać na okładce i w niemal każdej recenzji właśnie samobójstwo jest nadrzędnym celem jej głównego bohatera. Leonarda Peacocka poznajemy w dniu jego osiemnastych urodzin, kiedy przygotowuje swoim bliskim prezenty i szykuje nazistowski pistolet swojego dziadka, by zabić dawnego przyjaciela i strzelić sobie w głowę. Brzmi nietypowo? Cóż, to tylko początek.

Właściwie książka sama w sobie jest bardzo specyficzna - z pewnością nie wszystkim się spodoba, bo opowiada o świecie w prosty, bezpośredni sposób, bez eufemizmów i upiększeń. To ten typ powieści, który czyta się powoli i dokładnie, z przerwą na chwilę refleksji, a kiedy już się ją skończy, bezustannie się o niej myśli. Jej sukces tkwi chyba nie tyle w świetnym stylu autora, ale raczej w sposobie budowania przez niego tekstu - wszystko mamy opowiedziane tak, by nas zaciekawiło, a jednocześnie zaprzątnęło bezsprzecznie nasze myśli, wypychając z naszych głów klasówkę z niemieckiego czy wizytę u dentysty. Ostatnio coraz częściej sięgam po takie książki - bo też na rynku jest ich coraz więcej - i pierwszy raz trafiłam na książkę tak inną niż wszystkie.

Niewątpliwie ogromnym plusem książki jest jej główny bohater. Leonard jest dziwakiem, inteligentnym, sarkastycznym i łatwo dającym się polubić chłopakiem, który nie patrzy na świat przez różowe okulary i dostrzega w nim wiele więcej niż inni. Choć jest jeszcze bardzo młody, zdaje sobie sprawę, że życie jest okrutne - być może przez swoje trudne relacje z rodzicami staje się bardziej dojrzały niż niejeden dorosły. Co jednak doprowadza go do tak radykalnego kroku jakim jest samobójstwo? Dlaczego Leonard chce właśnie w osiemnaste urodziny zakończyć swoje życie?

„Wybacz mi, Leonardzie“ obnaża mnóstwo absurdów naszego świata, w pewien sposób krytykuje dzisiejszy tryb życia, w którym ludzie nie mają czasu dla siebie ani swoich bliskich. Ukazuje bez ogródek, jak wiele zła tkwi w ludziach, jak bardzo potrafią oni skrzywdzić innych, a także jak ciężką walką jest bycie innym niż pozostali w tym skomercjalizowanym świecie, na którym przyszło nam się urodzić. Książka jest z początku niezwykle dołująca, bo stawia przed nami dziesiątki trudnych pytań, na które wcale nie daje odpowiedzi. Zostawia człowieka z rozmyślaniami, niejednokrotnie udowadniając czytelnikowi, że sam nie jest idealny. Przyznam szczerze, że w pewnym momencie książkę zamknęłam i zostawiłam, by nie dołować się na resztę dnia. Po pewnym czasie jednak do niej wróciłam i doczytałam ją do końca, by znaleźć w historii Leonarda Peacocka choć najmniejszą iskierkę nadziei. Rzeczywiście, odnalazłam ją w kilku końcowych rozdziałach, bo choć oczywiste jest, że życie to nie bajka, można sobie jakoś z nim radzić.

Była to pierwsza powieść Matthew Quicka, po którą sięgnęłam, ale z pewnością także nie ostatnia. Polecam ją wszystkim samotnikom, tym wrażliwym i tym, którzy nie potrafią żyć, nie zadając trudnych pytań. Być może w tej książce znajdziecie na nie odpowiedź... a może po przeczytaniu stwierdzicie, że lepiej jej nie znać. Cóż, mnie powieść nauczyła jednego - dorosłość to bagno, więc może lepiej nigdy całkiem nie dorastać. Może lepiej zachować w sobie cząstkę dziecka na zawsze, tę cząstkę, która wierzy, cieszy się i nigdy nie traci nadziei na lepsze. Człowiek nie jest skałą, może przeżywać emocje, które niejednokrotnie doprowadzają go do momentu, w którym nie chce już dalej żyć. Zawsze jednak trzeba tę nadzieję mieć, a być może znajdzie się jakiś Herr Silverman, który nauczy nas nie bać się bycia innym - bo przecież inność to niezwykłość, a niezwykłe osoby prędzej czy później czeka niezwykła przyszłość. Daję 6/6, w pełni zasłużone.

Miasto Niebiańskiego Ognia

Wyświetlanie zdjęcie.JPG

Cassandra Clare - "Miasto Niebiańskiego Ognia"

Czasami zastanawiam się, co sprawia, że niektóre książki podobają mi się bardziej niż inne. Czy jest to oryginalna fabuła, pomysł, bohaterowie z krwi i kości, piękny język...? Od lat stanowi dla mnie zagadkę, dlaczego czasem słabo napisane książki z ciekawą akcją zachwycają mnie bardziej niż światowa klasyka. Na szczęście czytając ostatni tom „Darów anioła“ nie zastanawiałam się nad tym wiele, bo książka wszystkie te kryteria posiada na podobnym poziomie.

„Dary anioła“ zaczęłam czytać kilka lat temu, kiedy panował jeszcze powszechny szał na wampiry, anioły i paranormal romance, a niemal wszystkie nastolatki padały jego łatwymi ofiarami. Seria zachwyciła mnie swoją oryginalnością - naprawdę, wśród wszystkich innych zmierzchopodobnych romansideł była bardzo oryginalna - na tyle, że kontynuuję swoją przygodę do dzisiaj. W międzyczasie brałam udział w cudownym Zlocie Nocnych Łowców, pędziłam do kina na film (który, swoją drogą, jest naprawdę słaby) i płakałam na zakończeniu „Mechanicznej Księżniczki“, można więc uznać, że twórczość pani Clare traktuję jak starą przyjaciółkę.

„Miasto Niebiańskiego Ognia“ opowiada o ostatniej już przygodzie Jace’a, Clary i ich przyjaciół (a przynajmniej mam taką nadzieję, bo trzeci tom też miał być tym ostatnim). Tym razem muszą się oni zmierzyć z demonicznym bratem Clary, Sebastianem, który za pomocą piekielnej wersji Kielicha Anioła zamienia Nocnych Łowców w swoją własną armię Mrocznych i zamierza z ich udziałem zniszczyć cały świat. Może opis ten nie wbija w fotel, ale pani Cassandrze trzeba przyznać jedno - ma mnóstwo pomysłów i nawet z tych najprostszych potrafi konstruować świetne, nierzadko piękne czy wzruszające historie. Tak było i tym razem, bo choć może powstrzymywanie świata przed złem nie jest czymś nowatorskim w fantastyce, tylko ta autorka mogła powiązać głównych antagonistów, Clary i Sebastiana, tyloma dziwnymi związkami i okraszyć całą opowieść taką liczbą pobocznych wątków czy sekretów.

Ciężko powiedzieć, co najbardziej urzeka w książce: bohaterowie, język czy ogólna treść. Świetny jest z pewnością styl pisania autorki: płynny, melodyjny, poetycki. Czytając opisy i monologi pani Clare ma się wrażenie, że czyta się poezję; krajobraz ukazuje nam barwnie, przy pomocy wielu dźwięcznych epitetów, jakby okiem artystki. Narrator zwraca uwagę na szczegóły często niedostrzegalne przez przeciętnych ludzi, podkreśla kolory, linie, kontrasty - jakby widział w rozgrywających się scenach obrazy. Osobiście uwielbiam ten sposób pisania, bo dzięki niemu książka staje się zdecydowanie bardziej wartościowa; czyta się ją z przyjemnością, jakby płynęło się przez słowa, a żadne zdania nie przemykają bez zrozumienia przed oczami. Podobnie jest z wypowiedziami bohaterów: autorka ma bardzo charakterystyczny sposób ich (wypowiedzi) kreacji, są słodko - gorzko - refleksyjne, często także pełne sarkastycznego poczucia humoru. Mistrzem przemów jest oczywiście Jace - jego monologów wprost nie sposób nie pokochać ;)

Sami bohaterowie i ich kreacja też są niczego sobie - każdy z nich jest inny, ma indywidualny wygląd, charakter, osobowość. Choć autorka ma niekiedy silną skłonność do idealizacji, można jej to wybaczyć, bo niektóre postacie wynagradzają wszystkie inne. Naprawdę trudno jest przejść obojętnie obok Jace’a, który, moim zdaniem, jest jednym z najlepszych męskim bohaterów, zwłaszcza w ostatnich latach, kiedy królują błyszczące wampiry, niewyżyci seksualnie masochiści lub po prostu plastikowi, bezbarwni chłopcy jak z plakatu. Sarkastyczny, arogancki, zarozumiały, udręczony, a jednocześnie szczery, wrażliwy i do bólu oddany Jace jest wśród nich jedynym jasnym punktem na horyzoncie, mieszanką wybuchową, która nadaje charakteru każdej scenie. W tej części był on nieco bardziej wyidealizowany niż w poprzednich, ale mimo wszystko ma w sobie to coś, co klasyfikuje go do jednego z moich ulubionych bohaterów. Za żeńskimi postaciami nie przepadam - ani Clary, ani Isabelle mnie nie urzekły; lubię za to Magnusa i Aleca, choć nie do końca pasuje mi jakoś ich parring. Cassandra była jedną z pierwszych autorek młodzieżowych, które wprowadziły do swojej powieści tyle wątków homoseksualnych i muszę przyznać, że czasami dziwnie mi się je czytało, choć wcale nie jestem nietolerancyjna ;)

Największym chyba jednak plusem jest fakt, że autorka stworzyła w swojej serii całkiem nowy świat, inny niż wszystkie dotychczasowe; na kartach jej powieści zrodziło się ogromne społeczeństwo z własnymi prawami, hierarchią, krajem i urzędami, o strukturze rozbudowanej niemal jak u czarodziejów Rowling. Nocni Łowcy są specyficznym narodem: przywiązanym do tradycji, silnym, bezwzględnym, z jednej strony monumentalnym i szczycącym się swoim pochodzeniem, a z drugiej tak ludzkim, jak się tylko da; postacie Clare są wrażliwe, emocjonalne, kochające do bólu i nienawidzące do oporu. Niewiele raczej można spotkać ludzi, którzy są tak mądrzy i skłonni do poświęceń jak oni, z tak wielkimi celami i światłymi ideami. Jednocześnie możemy przyglądać się, jak społeczeństwo żyjące w nowoczesnym świecie niszczą skostniałe poglądy i średniowieczna mentalność całego narodu. Fantastyczny świat wymyślony w oparciu o biblijne motywy jest nieco przestarzały, co tylko dodaje mu uroku: serafickie miecze, łuki, długie suknie, łacina - wszystko to tworzy niezapomniany klimat, od którego ciężko się oderwać.

„Miasto Niebiańskiego Ognia“ to typ literatury, którą uwielbiam. Szalone przygody, piękny język, emocje na każdym kroku i pełnokrwiści bohaterowie tworzą mieszankę, która zapewnia książce miejsce na półce wśród moich ulubionych pozycji. Kocham miliony biblijnych motywów, cytaty, legendy, odwołania w tytułach rozdziałów, które tworzą tę klimatyczną, mądrą książkę. Finał serii okazał się może nieco mniej krwawy i tragiczny niż się spodziewałam, powiedziałabym nawet, że trochę amerykański, jednak wachlarz różnorodnych bohaterów, poetycka proza i ogólna atmosfera książki satysfakcjonują mnie jak najbardziej. Gorąco polecam i daję ocenę 6/6.