"Niektórych książek wystarczy skosztować, inne się połyka, a tylko nieliczne trzeba przeżuć i strawić do końca" - Cornelia Funke "Atramentowe serce"
La Sesame, czyli skarbiec moich książek i kilka słów o nich :D
piątek, 23 stycznia 2015
Felix, Net i Nika oraz Klątwa Domu McKillianów
Rafał Kosik - "Felix, Net i Nika oraz Klątwa Domu McKillianów"
Nareszcie nadeszły wyczekiwane (nie tak długo, ale jednak) ferie, w przerwach między spotkaniami ze znajomymi i graniem w Gothica nadrabiam więc zaległości czytelnicze ;) Idzie mi całkiem nieźle, wciąż jednak nie mogę zabrać się za Insygnia Śmierci - są takie smutne... Zamiast tego sięgam po lżejsze książki; jedną z nich była „Felix, Net i Nika oraz Klątwa Domu McKillianów“.
Seria Rafała Kosika towarzyszy mi właściwie od dzieciństwa, może nie tak dawnego, jak „Harry..“, ale jednak - przygodę z nią rozpoczęłam w piątej klasie podstawówki. Ja dorastałam, wychodziły kolejne tomy, a bohaterowie wciąż mieli po 14, 15 lat... No i tak się stało, że przegoniłam Superpaczkę wiekiem; teraz nierzadko zastanawiam się, czy nie jestem już trochę za stara na śledzenie jej przygód. Na razie jednak nie narzekam, choć seria jest bardzo nierówna poziomowo (niektóre części są świetne, inne jakoś mi nie idą...) przyjemnie mi się ją czyta.
„Klątwa Domu McKillianów“ opowiada, standardowo już, o przygodach trójki gimnazjalistów: Felixa, Neta i Niki. Przyjaciele wyjeżdżają na wakacje do deszczowej Szkocji, tak się jednak składa, że na miejscu nie zastają gospodarza... W domu zaczynają dziać się dziwne rzeczy: w nocy słychać hałasy, widać potwory rodem z bestiariuszy, a stare szkockie legendy ożywają, siejąc grozę wśród lokatorów. Co powoduje te dziwne zjawiska? Czy wszystko da się wyjaśnić racjonalnie, czy może nad domem rodu McKillianów ciąży jakaś tajemnicza klątwa?
Fabuła książki jest niewątpliwie ciekawa. Pan Kosik owiał całą historię tajemnicą i grozą, niekiedy była ona wręcz horrorystyczna - na tyle, że zaciskałam zęby i gryzłam paznokcie, a po moich plecach przebiegały ciarki. Czasami niestety miałam wrażenie powtórki z mojego ulubionego tomu: „Trzech kuzynek“ (opuszczony dom, niewyjaśnione zdarzenia i to ciągle powtarzane przez Neta zdanie „To miały być normalne wakacje“...), pojawiały się też skojarzenia z „Teoretycznie możliwą katastrofą“, „Pałacem Snów“ (znowu sny...?) i „Tajemnicą Czerwonej Hańczy“ (dziwne stwory z rogami). Czyżby autorowi kończyły się pomysły na napisanie tego... który to już?... trzynastego tomu i musiał sięgać do swoich poprzednich książek? Mam nadzieję, że historia w kolejnej części serii będzie diametralnie różna od wszystkich pozostałych, bo nie sztuką jest pisać wciąż to samo innymi słowami.
Trzeba jednak przyznać, że atmosferę Kosik wykreował świetną: dziwne potwory, tajemniczy list i podejrzany kamerdyner to zalążek całkiem niezłego horroru. Bywało, że zastanawiałam się nad czymś tak mocno, że kusiło mnie do przerzucenia kilku kartek i poznania rozwiązania natychmiast (raz nawet tak zrobiłam). Opisana historia była bardzo wciągająca; choć planowałam ją tylko rozpocząć, pochłonęłam całą książkę w jeden wieczór i nawet nie zauważyłam, kiedy minęły te trzy godziny. Były zwroty akcji i dużo się działo, dzięki czemu nie sposób się nudzić. Autor ma znakomitą umiejętność wplatania w każdą sytuację zabawnych dialogów i kłótni, co naprawdę dużo daje książce, bo... cóż, do opisów talentu on nie posiada. Przy niektórych przysypiałam, inne tylko mnie irytowały, w końcu zaczęłam je konsekwentnie omijać.
Jeśli zaś chodzi o bohaterów... Niestety, im dalsza część, tym bardziej mam niektórych dosyć. Nika zawsze była dla mnie zbyt wyidealizowana, taka kryształowa dziewczyna: mądra, zaradna, oszczędna, pełna empatii, a jeszcze do tego ładna... Sami chyba przyznacie, że ciężko polubić kogoś takiego ;) Neta z początku lubiłam, zaczął mnie jednak nieco irytować swoim zachowaniem a la rozpieszczony jedynak. Jedynym pozytywem jest Felix, do którego, mimo upływających lat i tomów, wciąż czuję ogromną sympatię. Przy każdej kłótni (które, trzeba przyznać, były nad wymiar zabawne w tym tomie - jeszcze nie zdarzyło mi się ze złości wrzucić kumpla do jeziora...) stałam po jego stronie, denerwował mnie natomiast uparty i tchórzliwy Net i milcząca Nika. Wiem, nie można mieć wszystkiego, ale i tak popracowałabym jeszcze nad tymi postaciami - są nieco nierzeczywiste, wiele ich cech jest bez potrzeby wyolbrzymionych, wydają mi się też zbyt dojrzałe jak na gimnazjalistów (co robiła Laura pod prysznicem Felixa???). Bardzo brakowało mi także Manfreda, który pojawił się tylko w kilku scenach.
Jak mi się czytało „Klątwę Domu McKillianów“? Z pewnością dość szybko i lekko, nie wiem tylko, czy to kwestia tematyki, stylu autora czy tego, że pomijałam połowę opisów. W każdym razie prawie czterysta stron zleciało mi w jeden wieczór bez większych zastojów. Sam język powieści jest raczej dość prosty, choć niekiedy zdania są trochę topornie skonstruowane, a netowe neologizmy irytują i niemal bolą. Osobiście miałam też czasem problem z nasyconym technologią słownictwem, z którego mimo przypisów niewiele rozumiałam. Ta część była jednak pod tym względem bardzo dobra, bo pojawiało się go tam niewiele. Zdecydowanie największym plusem były dialogi, lekkie, proste, dowcipne i przyspieszające zdecydowanie całą akcję.
„Klątwę Domu McKillianów“ poleciłabym z pewnością zagorzałym fanom serii, którym na pewno się ona spodoba. Jest utrzymana w stylu Kosika, choć idąca bardziej w fantasy niż science fiction: dynamiczna, tajemnicza i intrygująca. Nie znajdziecie tu głębszych sensów i skomplikowanej symboliki, jej odbiór jest bardzo prosty i raczej czytelny. To powieść nastawiona na zapewnienie rozrywki i przyjemnie spędzonego czasu, ciekawa mieszanka powieści YA, fantasy i horroru. Nie każdemu przypadnie do gustu, nie jest też zdecydowanie książką idealną. Nada się za to świetnie jako czytadło na wieczór, przy kominku i gorącej herbacie... a czy nie tak kochamy spędzać czas? Daję 4-/6 za autoplagiatowanie (jest takie słowo?) i bohaterów, jednak mimo wszystko polecam fanom niezobowiązujących lektur :)
poniedziałek, 5 stycznia 2015
"Jedyna"... tak naiwna książka
Kiera Cass - "Jedyna"
Trylogia Kiery Cass to książki, do których od początku podchodziłam ostrożnie. Dużo już się naczytałam powieści Young Adult i całkiem ten gatunek lubię, dość już mam jednak naciąganych, mdlących trójkątów miłosnych i bohaterek z inteligencją Belli Swan. Fakt faktem, że powieści młodzieżowe zazwyczaj ciągną ten sam temat w podobny sposób, często również są słabo napisane. Zdarzają się wśród nich jednak perełki, które z chęcią stawiam na półce i nie wstydzę się czytać ich w autobusie :) Czy „Rywalki“ można zaliczyć do tego grona?
Zacznę może od początku - ponieważ nie recenzowałam pierwszych dwóch części, wypadałoby powiedzieć o nich kilka słów. „Rywalki“ oraz „Elita“ nie skradły specjalnie mojego serca, wciągnęły mnie jednak na tyle, że postanowiłam dokończyć serię. Były napisane lekko, interesująco, ze zwykłej ciekawości chciałam więc przeczytać trzecią część trylogii.
Trzeba przyznać, że seria miała potencjał - po przeczytaniu opisu z okładki spodziewałam się czegoś w rodzaju „Top Model“ w innych realiach, intryg, zdrad stanu i mnóstwa emocji. Niestety, nieco się przeliczyłam, bo wszystkie trzy książki wyglądały zgoła inaczej. Autorka skupia się na wątku miłosnym, w drugiej części pojawia się nawet znienawidzony, okropny, przewidywalny (i parę innych epitetów) trójkącik miłosny, przez który miałam ochotę rzucić książką w ścianę. Sama poprowadziłabym serię inaczej, ale cóż, nie wpadłam na pomysł fabuły przed Kierą Cass, zresztą to nie ona stworzyła streszczenia na odwrotach swoich powieści. Reklama robi swoje.
„Jedyna“ jest zwieńczeniem serii o Americe Signer. Dziewczyna pozostaje jedną z niewielu księżniczek w pałacu i wraz ze swoimi rywalkami czeka na wyrok księcia Maxona - zostanie królową czy wróci do domu? W międzyczasie buntuje się przeciwko królowi, poznaje rebeliantów, a jej związek z Maxonem rozwija się coraz intensywniej. Miałam wielką nadzieję, że w tej części coś się wreszcie wydarzy, dowiemy się więcej o rebeliantach, może odkryjemy jakąś porażającą tajemnicę... Niestety, pani Cass znów opiera książkę głównie na wątku miłosnym i rozterkach Americi. Wszystkie dystopijne wątki poboczne są dość skąpe, a postacie drugoplanowe niewyraźnie. Po raz kolejny wybija się idealny Maxon i trudna do zrozumienia America. Mimo że polubiłam głównych bohaterów, w pewnym momencie miałam ich już przesyt.
Język powieści jest dość prosty, żaden rozgarnięty czytelnik nie będzie miał z nim problemów, podobnie jak z fabułą. Niekiedy powieść staje się nawet nieco infantylna, a przynajmniej takie było moje odczucie - dialogi bywają toczone dziwnie, a połowy działań Americi w życiu nie zrozumiem. Denerwowała mnie też nieco jej nieporadność... Cokolwiek się nie działo, dziewczyna uciekała w popłochu; błagam, dajcie mi Katniss czy Hermionę, czy któraś z nich zwiałaby przed rebeliantami??? Maxon też nie popisał się inteligencją; kto stabilny emocjonalnie jest w stanie zmienić swoją decyzję o wyjściu za kogoś pięć minut po tym, jak niemal poematem wyznał mu dozgonną miłość?
Jak już wspominałam, akcji była dość mało, a jeśli już jakaś się pojawiała, mijała mi za szybko i bez zbytnich emocji. Nawet kulminacyjny rozdział nie dodał jej rozpędu, wszystko było opisane bardzo pobieżnie, lakonicznie. Spodziewałam się czegoś... no nie wiem, spektakularnego? Autorka popełniła bardzo częsty grzech - by nie opisywać po kolei wydarzeń, całkowicie wyeliminowała nas z walki, zamykając narratorkę w schronie. Oj, dajcie mi tu ją, a uduszę...
Książka oczywiście ma swoje zalety. Bardzo pięknie opisana jest w niej relacja dwójki ludzi, miłość Maxona i Americi pokazuje, jak stopniowo rozwija się uczucie do drugiej osoby. Jest nieco infantylna i bardzo baśniowa, dużo w niej sprzecznych deklaracji i działań, w gruncie rzeczy jednak rozczula. Nie jest to raczej mój typ romansu - zbyt prosty i niezbyt głęboki - znajdzie jednak na pewno swoich zwolenników. Ostatni rozdział niestety również mnie nie powalił, był taki... prosty, nieskomplikowany. Jakoś nie mogłam odnaleźć w nim tych emocji, które zazwyczaj towarzyszą mi w takich sytuacjach.
Powieść o Americe nie stanie na półce z moimi ulubionymi dystopiami, nie zajmie też wysokiego miejsca w rankingu ulubionych romansów. Na pewno jednak ją zapamiętam, bo choć była przewidywalna i momentami nieco banalna, skradła jakąś cząstkę mojego serca swoją naiwną bajkowością. Wciąż wolę Disneya, jednak na odmóżdżacz i powieść do poczytania (niekoniecznie do przemyślenia) „Jedyna“ nadaje się na pewno. Nie nastawiajcie się więc na górnolotną rozrywkę, lecz na miłe popołudnie w towarzystwie księcia Maxona ;)
Ocena: 3+/6
sobota, 3 stycznia 2015
"W śnieżną noc" - świąteczne opowiadania o miłości
Maureen Johnson, John Green, Lauren Myracle - "W śnieżną noc"
Święta się skończyły, wraz z ich końcem przeminęła też świąteczna atmosfera. Choć w tym roku śniegu było niewiele, a kolędy zdawały się brzmieć jakoś rzadko, wszyscy będziemy wspominać te dni z rozrzewnieniem. Po powrocie do szarej codzienności na pewno nie raz zatęsknimy za rodzinną atmosferą, ciepłem kominków i pierniczkami (a zwłaszcza za pierniczkami). Nadeszła też pora na zakończenie przygody z książkami o tematyce bożonarodzeniowej.
„W śnieżną noc“ to zbiór opowiadań, których akcja toczy się w wigilijny wieczór. Książka łączy trzy opowiadania o miłości, miłości idealnej, romantycznej i niespodziewanej - iście świątecznej ;) Na okładce widnieją trzy nazwiska, lecz książka reklamowana jest głównie jako dzieło Johna Greena, znanego młodzieżowego pisarza, autora m. in. bestsellera i wyciskacza łez - „Gwiazd naszych wina“. Trzeba przyznać, że jest to dobry chwyt - większość wielbicieli książek tego autora (łącznie ze mną) kupiła „W śnieżną noc“ przede wszystkim ze względu na niego. Zresztą niedziwne - tożsamość dwóch pozostałych pisarek wciąż pozostaje dla mnie zagadką, nawet po wygooglowaniu i intensywnych poszukiwaniach na „Lubimy czytać“.
Wszystkie opowiadania są napisane w podobnym stylu - pierwszoosobowa narracja i dowcipny, młodzieżowy język dominują. Każde następne ma związek z poprzednim, co było dla mnie dość sporym zaskoczeniem i powodem lekkiej konsternacji. Wszystko dlatego, że postanowiłam umilić sobie Mikołajki lekturą i rozpoczęłam książkę opowiadaniem Johna Greena. Jakież było moje zdziwienie, kiedy natknęłam się na te same imiona dwa tygodnie później w opowiadaniu pierwszym! Główni bohaterowie oczywiście się zmienili, ale tak czy siak jak zawsze sama sobie nabruździłam.
Sama fabuła nie jest zbyt zaskakująca. W każdym z opowiadań niefortunna przygoda prowadzi do spotkania z miłością. Raz jest to awaria pociągu i kąpiel w przerębli, innym razem - samochód unieruchomiony w zaspie. W każdym przypadku świąteczna atmosfera sprawia, że dwójkę nastolatków zaczyna coś łączyć, trudno więc nie spodziewać się happy endu. Mimo wszystko książki nie są pozbawione akcji; dużo się dzieje, nie sposób wręcz oderwać się od czytania.
Co tu dużo mówić - opowiadania z pewnością nie są szczególnie ambitne czy oryginalne, zachwycają jednak lekkością czytania oraz przystępnym językiem, pełnym gier słownych i dowcipów. Można się przy nich pośmiać, wciągają do tego stopnia, że bawimy się wraz z bohaterami. Mają też jedną ważną cechę - emanują magią Bożego Narodzenia i pozwalają się zatopić w marzeniach. Ich lektura odrywa nas od świata nudnej, szarej rzeczywistości i zabiera w wigilijną podróż poprzez kolędy i śnieg, podróż, dzięki której zapominamy o smutkach i marzymy o rzeczach, które nawet nie przyszły by nam na myśl w inny dzień roku. Pokazują, że święta to ten szczególny okres, w którym znowu stajemy się dziećmi, a przede wszystkim, że czasem w ponownym byciu dzieckiem nie ma nic złego.
„W śnieżną noc“ uwodzi autentyczną, świąteczną atmosferą. Moim faworytem jest opowiadanie pierwsze; najsłabsza wydała mi się opowieść ostatnia. O dziwo, John Green nie popisał się spektakularnie, choć jego część książki również mi się podobała i bardzo mnie rozczuliła. Mimo mrozu polecam wam książkę gorąco, najlepiej czytaną w towarzystwie gorącej czekolady i świątecznych przysmaków! Daję 5+/6 ;)
Subskrybuj:
Posty (Atom)