La Sesame, czyli skarbiec moich książek i kilka słów o nich :D

piątek, 24 lipca 2015

"Nigdy nie gasną" i "Po zmierzchu"

W dzisiejszym poście zamieszczam dwie recenzje jednocześnie, ponieważ w związku z wakacjami i gwałtownym atakiem lenistwa pierwszej nie opublikowałam od razu ;) Miłego czytania!


Alexandra Bracken - "Nigdy nie gasną" oraz "Po zmierzchu"

"Nigdy nie gasną"

Mrok kryje się w każdym z nas. Łatwo o tym zapomnieć, kiedy siedzi się wygodnie w fotelu i rozwiązuje krzyżówki; są jednak sytuacje, które wyzwalają w nas ciemną stronę, obnażają wszystkie ułomności ludzkiej natury i uwalniają najgorsze instynkty. Wojna, głód, choroby - wszystkie najgorsze plagi tego świata sprawiają, że ludzie kradną i zabijają niemal bez opamiętania. Nawet ci, którzy zawsze kierowali się niezłomnie swoim sumieniem i żyli moralnie, często gubią się we własnym umyśle i robią rzeczy, o które nigdy byśmy ich nie podejrzewali. W takich sytuacjach zadawać można wciąż jedno pytanie: co robić, by przetrwać, zachowując przy tym swoje człowieczeństwo? Jak żyć dobrze w czasach wielkiego zła?

Z tym dylematem musi radzić sobie Ruby przez niemal cały drugi tom „Mrocznych umysłów“. W „Nigdy nie gasną“ główną bohaterkę oglądamy w momencie, kiedy jest już po sześciomiesięcznym szkoleniu w Lidze Dzieci. Zostaje jej powierzona niezwykle niebezpieczna, ważna misja - musi odzyskać pendrive’a z zapisem tajnych danych. Żeby jednak to zrobić, konieczne jest odnalezienie Liama, o którym Ruby stara się bezskutecznie zapomnieć. Dziewczyna rusza więc na poszukiwania, podczas których niejednokrotnie będzie gubić się w plątaninie własnych uczuć i myśli oraz walczyć nie tylko z silniejszymi od siebie przeciwnikami, ale także często z własnym sumieniem i moralnością.

Akcja książki jest wartka, rzadko zatrzymuje się na jakiś postój - pędzi do przodu, nie dając czytelnikowi chwili wytchnienia. To powieść dla tych, którzy nie lubią odpoczywać podczas czytania. Początek jest bardzo chaotyczny i powiedziałabym nawet - choć pewnie będę posądzona o czepialstwo - że niemal niemożliwy do zrozumienia. Gubiłam się przez pierwsze trzy rozdziały w pogmatwanej akcji i niechronologicznie ułożonych wydarzeniach, na szczęście później wszystko się ustabilizowało. Zdarzały się fragmenty, w których nie nadążałam za narracją, ale w gruncie rzeczy wszystko zrozumiałam. Całokształt fabuły bardzo mi się podobał - autorka musi mieć gdzieś na swoim podwórku jakąś niewyczerpaną studnię pomysłów, do której wciąż sięga. Wprowadza ciekawe, liczne wątki poboczne, wymyśla nowe intrygi i mroczne wydarzenia, nieraz zaskakując czytelnika. Akcja była o wiele szybsza, ciekawsza i po prostu lepsza od tej w „Mrocznych umysłach“.

W przypadku poprzedniego tomu napisałam, że język był pospolity i potoczny. Po przeczytaniu sequelu stwierdzam, że albo miałam zły dzień, albo styl Alexandry Bracken znacząco się poprawił. Opisy stały się plastyczniejsze i mniej lakoniczne, a sam sposób prowadzenia narracji stał się przyjemniejszy dla oczu. Ruby wciąż lubi rozmyślać nad swoją niedolą, ale tym razem jest to o tyle zrozumiałe, że nieraz naprawdę ma nad czym rozmyślać. Główna bohaterka dojrzewa, przestaje być niepewną, roztrzęsioną dziewczynką z obozu Thurmond, a staje się zdecydowaną wojowniczką. Jej dylematy stają się więc o wiele ciekawsze, a jej myśli są bardzo intrygująco wprowadzone do utworu. Głównym problemem Ruby staje się  konflikt między wolą przetrwania i zemsty a moralnością, siłą wewnętrzną a sumieniem. Czy powinno się wykorzystywać swoje zdolności, by odpłacać się swoim oprawcom pięknym za nadobne? Jak daleko można posunąć się w brutalności, by nie zmieniła się ona w zło? Czy własne szczęście może być okupione ceną nieszczęścia innych? Wszystkie te pytania główna bohaterka zadaje sobie przez cały tom, co sprawia, że powieść staje się intrygująca nie tylko pod względem akcji, ale także psychologii człowieka. Każde zachowanie Ruby w ekstremalnej sytuacji zabarwione jest wahaniem lub wyrzutami sumienia, dzięki czemu wszystko nabiera autentyzmu.

W kwestii bohaterów także wiele się zmieniło - wprawdzie nie udało mi się jeszcze w pełni polubić Ruby, ale stała się ona, jak już napisałam, zdecydowanie ciekawszą postacią. Liam i Pulpet wciąż mnie nie zachwycają, a skoro jestem już przy nich, muszę wyznać, że wątek romantyczny w książce jest dla mnie średnio zrozumiały. Dlaczego Liam i Ruby wciąż się nawzajem odrzucają, skoro każde z nich jest nieszczęśliwe osobno? Ich związek nie jest zabroniony przez nic ani nikogo, a w dodatku stanowią świetną parę, mogli by więc skończyć ze swoją romantyczną ascezą i wreszcie zejść się na dobre. Cóż, bardzo im kibicuję. Na szczęście w książce pojawia się kilkoro ciekawszych bohaterów - poznajemy m. in. uroczego Cole’a Stewarta, który jest jeszcze nieco niedopracowany, ale ma ogromny potencjał. Clancy Grey, podobnie jak Ruby, w tym tomie nieco zyskuje, pojawia się też barwna postać Vidy. Ja osobiście uwielbiam również Jude’a, który ma w sobie coś przyciągającego i jest niesamowicie uroczą, autentyczną i bardzo dopracowaną postacią.

W recenzji „Mrocznych umysłów“ napisałam, że mam nadzieję, iż „dalsza historia rozwinie skrzydła i wyrwie czytelnikom serca w całości“. Cóż, nadzieja umiera ostatnia, i słusznie - „Nigdy nie gasną“ nie zawiodło moich oczekiwań. Druga część serii podobała mi się o wiele bardzie niż pierwsza i mam nadzieję, że ta tendencja wzwyż się utrzyma. Czekam z niecierpliwością na trzeci tom trylogii (po takim zakończeniu ciężko nie czekać!), a wszystkim fanom antyutopii radzę jak najszybciej zapoznać się z książkami Alexandry Bracken.

Ocena: 5+/6

"Po zmierzchu"

Po „Zmierzchu“ ... nadchodzi trzeci tom „Mrocznych umysłów“! Przepraszam, to był taki głupi żarcik sytuacyjny. Nienawidzę porównań do „Zmierzchu“. W ogóle nie cierpię porównań. Cóż, teraz już chociaż wiecie, że będę pisała o „Po zmierzchu“ ;)

Każda historia kiedyś się kończy. W przypadku historii Ruby kończy się ona grubym tomem w czerwono - czarnej okładce, zatytułowanym tajemniczo i z lekka dramatycznie „Po zmierzchu“. Jego strony otwierałam z mieszaniną lęku i zaciekawienia, bo, jak wiadomo, ostatnie części antyutopijnych serii są zwykle bardzo krwawe. Byłam gotowa na łzawe pożegnania, brutalne śmierci i okrutne zdrady. Wierzyłam, że książka rozłoży mnie na łopatki i nie oszczędzi nawet resztek moich uczuć... Czy pokładałam swoją wiarę na próżno, czy książka rzeczywiście wypędziła ze mnie wszelkie szczątki optymizmu?

„Po zmierzchu“ opowiada o ostatnim etapie walki dzieci z prezydentem Greyem. Siedziba Ligi Dzieci została zniszczona, a dorośli agenci zwracają się przeciwko młodym rewolucjonistom. Garstka dzieci ocalonych z obozów i nieliczni agenci wciąż jednak chcą walczyć z niesprawiedliwym systemem. Ukryci w ostatniej możliwej kryjówce Cole i Ruby stoją na czele opozycji i razem planują odbicie dzieci z obozów rehabilitacyjnych. Każde z nich ma jednak własny cel: Ruby obsesyjnie myśli o wyzwoleniu Thurmond, Cole wciąż zmaga się ze swoją naturą Czerwonego, a Liam w poczuciu wykluczenia realizuje własne pomysły na walkę z prezydentem. Ukrywane żale i emocje boleśnie splatają się z nieuniknioną wojną, a nadzieja na wygraną staje się coraz słabsza. Wygrana wymaga ofiar, a każdy będzie musiał je złożyć na swój sposób.

Gdybym miała stworzyć ranking książek z tej serii, „Po zmierzchu“ znalazłaby się na drugim miejscu. Nie przebiła ona niestety „Nigdy nie gasną“, a szkoda - miała potencjał, i to duży. Drugi tom wspominam jednak lepiej, przede wszystkim dlatego, że więcej się działo - w „Po zmierzchu“ akcja niemal cały czas toczy się w tym samym miejscu  i skupia się głównie na rozterkach i intrygach głównych bohaterów. Nie powiem, żeby było to nudne, bo pani Bracken potrafi utrudnić swoim postaciom życie, ale mimo wszystko ciekawsze dla mnie były wydarzenia w poprzednim tomie. Jeśli chodzi o samą fabułę, była bardzo dobra, obfitowała w zagadki i zwroty akcji, dzięki którym chciało się czytać dalej.

Wspomnę może o wątku romantycznym. Przede wszystkim, ogromny plus dla autorki, że przez całą serię nie wprowadziła do utworu trójkąta miłosnego! Nienawidzę ich tak straszliwie, że zawsze mam ochotę rzucać książką, gdy na jakiś natrafię. Bracken udało się nie przyprawić mnie o białą gorączkę ciągłym rozpaczliwym wybieraniem między dwoma idealnymi mężczyznami, choć momentami miałam wrażenie, że główna bohaterka kręci nieco także z drugim bratem Stewartem. Na szczęście wątek romantyczny był w porządku, mnie osobiście irytowała tylko trochę Ruby, która ciągle wynajdywała w swoim związku jakieś problemy. No i, słodki Jezu, czy ona nie widziała, że Liam jest zazdrosny o własnego brata? Czy nie mogła z nim porozmawiać i wyjaśnić mu, że nic nie ma między nią a Cole' em? Ech, kobiety... Cóż, miłości w książce mieliśmy pod dostatkiem, zwłaszcza biorąc pod uwagę to, że autorka zafundowała nam także drugą parę (od początku wiedziałam, że oni będą razem ;D)

Wiadomo powszechnie, że niełatwo jest napisać dobre zakończenie, takie, które usatysfakcjonowałoby zarówno autora, jak i czytelników. Zakończenie pani Bracken nie jest idealne - to typowy amerykański happy end, który z pewnością zawiedzie co bardziej wymagających odbiorców.  Choć można podsumować je zdaniem „a bohaterowie radośnie odeszli w stronę zachodzącego słońca“, uważam, że nie warto się tego czepiać. Jako zagorzała fanka Disneya kocham szczęśliwe finały i w gruncie rzeczy cieszę się, że bohaterowie choć częściowo zostali obdarzeni uśmiechem losu. Zresztą oprócz baśniowego końca warto wziąć pod uwagę to, że wcześniej nic nie szło po myśli postaci i życie dokopywało im co chwilę. O dziwo, książka mimo brutalności nie obfitowała w wiele tragicznych śmierci - mnie poruszyła właściwie tylko jedna, okrutna i zaskakująca (jeśli czytaliście, to wiecie, o kim mówię).

Cóż, były zdrady, były pożegnania i śmierć. Bez wcześniej wspomnianych epitetów, ale jednak. „Po zmroku“ nie powaliła mnie na ziemię i nie wpędziła w depresję, okazała się też nieco gorsza od poprzedniczki. Miała jednak to, co lubię w tego typu książkach, to połączenie akcji i emocji, które napędza we mnie chęć do dalszego brnięcia w historię. Nie żałuję czasu spędzonego z powieścią i czekam na następne - mam nadzieję - dzieła Alexandry Bracken. Może następnym razem pojawi się tam jakiś bohater, który zawładnie moim sercem niczym Syriusz Black czy Will Herondale? Kto wie?

PS: Dlaczego główna bohaterka zawsze musi zemdleć podczas ostatecznej akcji???

Ocena: 5/6

niedziela, 24 maja 2015

Mroczne umysły


Wyświetlanie zdjęcie.JPG

Alexandra Bracken - "Mroczne umysły"

          Moim ulubionym zaklęciem w „The Sims: Średniowiecze“ był zawsze cios psioniczny. Używałam go nagminnie, testowałam na każdym nielubianym przechodniu i wyobrażałam sobie, jaką świetną sprawą byłoby posiadanie takich umiejętności w realnym życiu. Nigdy jednak nie zastanawiałam się głębiej nad tym, co tak właściwie oznacza słowo "psionika“. Po lekturze „Mrocznych umysłów“ postanowiłam nieco zagłębić się w temat i odkryłam, że jest to termin pochodzący z parapsychologii i oznaczający po prostu ogół zjawisk paranormalnych. Cóż, ciekawa sprawa; choć nieco już przeżuta przez wszystkich pisarzy fantasy i science fiction, jednak wciąż na topie i z dużym potencjałem. Ten potencjał zyskała dzięki niej książka Alexandry Bracken, którą niedawno przygarnęłam na swoją półkę. Pytanie tylko, czy był to potencjał w pełni wykorzystany?

„Mroczne umysły“ opowiadają historię antyutopijnej Ameryki Północnej z przyszłości - świat (czytaj: Stany Zjednoczone) został spustoszony przez tajemniczą chorobę OMNI, która sieje czystki wśród dzieci, pozostawiając przy życiu tylko te ze zdolnościami parapsychicznymi. Psi, bo tak zostały nazwane one przez rząd, są przewożone do obozów rehabilitacyjnych, zmuszane do pracy, pozbawiane własnej woli i nierzadko poddawane torturom. Jedną z nich jest Ruby, Pomarańczowa, która potrafi wnikać w ludzkie umysły i manipulować nimi. W tajemniczych okolicznościach ucieka ona z obozu i tak zaczyna się jej historia, w którą wgłębiamy się wraz z kolejnymi stronami powieści.

Opis brzmi jak całkiem niezły horror, ale również bardzo standardowa antyutopijna powieść młodzieżowa - mamy bohaterkę, która przeciwstawia się systemowi, tajemniczą chorobę i złego prezydenta. Schemat jest bardzo znany, ale i lubiany - może więc cały urok młodzieżówek w tym, że wszystkie są do siebie podobne? Sam pomysł dzieci z nadnaturalnymi umiejętnościami jest dość nowy i wnosi pewną świeżość do tego gatunku. Ani Katniss, ani Tris, ani żadna dotychczasowa -is nie potrafiła pozbawiać ludzi wspomnień, co daje nadzieję, że historia Ruby będzie jednak różnić się od pozostałych. Jeśli chodzi o fabułę, to pierwsza część trylogii jest oryginalna, potrafi wciągnąć i zaciekawić czytelnika, a momentami trzyma go w napięciu lub rozdziera mu serce, jak to się dzieje w przypadku zakończenia.

Alexandra Bracken jest debiutującą i młodą pisarką. Język jej powieści jest więc dość potoczny, ale zadowalający - książkę łatwo się czyta i nie ma w niej raczej błędów czy denerwujących powtórzeń. Może jest jeszcze nie do końca dopracowany, bo nie płynęłam przez niego, jak się to działo w przypadku Rowling czy Clare, ale może to też kwestia gustu - pani Bracken pisze dość konkretnie i lakonicznie, a ja jestem zaprzysiężoną fanką artystycznych opisów. Jedyne, do czego mogę się przyczepić to pierwszoosobowa narracja, która w tym przypadku jakoś mnie nie uwiodła.

Oddzielna sprawa to bohaterowie, czyli, jak już wiecie, moja ulubiona część każdej książki. Oczekuję od nich zawsze najwięcej - chcę, by byli nieoczywiści, pełni sprzeczności, emocjonalni lub po prostu tacy, żeby skradli moje serce bez konkretnej przyczyny. Gdybym została kiedyś profesorem nauk literackich, zawsze powtarzałabym uczniom, że mają tworzyć postacie, które zawładną myślami czytelnika na długo i zawisną na jego ścianie z plakatami obok sław z krwi i kości. Jeśli zaś chodzi o postacie z „Mrocznych umysłów“, żadna jakoś nie znalazła się w rankingu moich ulubionych. Polubiłam Liama i Pulpeta, chodź wydawali mi się nieco nudni, z kolei Ruby jakoś działała mi na nerwy. Podobnie było z Clancym Greyem - jak cudownie by nie był opisany, jakoś nie mogłam poczuć do niego ani odrobiny sympatii. Od początku wydawało mi się, że jest z nim coś nie w porządku. Pozostałe postacie były zarysowane na tyle delikatnie, że żadna nie wbiła mi się szczególnie w pamięć, może poza Zu, która była jedną z ciekawszych kreacji.

Gdyby zrobić bilans plusów i minusów, byłyby pewnie one na tym samym poziomie. Sama historia była naprawdę ciekawa, podobało mi się przedstawienie Thurmond, a także East River, obozu, który z niewiadomych przyczyn kojarzył mi się wciąż z Obozem Herosów w „Percym Jacksonie“, tyle tylko, że nieco mniej dopracowanym i ze słabszą atmosferą. Książka z pewnością ma potencjał, tyle tylko, że jest on jeszcze nie w pełni wykorzystany - trzeba by nieco popracować nad bohaterami oraz doszlifować kilka aspektów fabuły. Pierwsza część trylogii jest na razie jedynie wstępem do dalszej historii, która - mam nadzieję - rozwinie skrzydła i wyrwie czytelnikom serca w całości. Cóż, pozostało mi tylko zabrać się za drugi tom i czekać na potwierdzenie swojej teorii - na razie daję 4/6 i czekam na więcej!

Wybacz mi, Leonardzie

Wyświetlanie zdjęcie.JPG

Matthew Quick - "Wybacz mi, Leonardzie"

„Każdego roku śmiercią samobójczą umiera ponad milion osób“. To zatrważające zdanie mogłoby stanowić wstęp do książki Matthew Quicka „Wybacz mi, Leonardzie“ - jak możemy przeczytać na okładce i w niemal każdej recenzji właśnie samobójstwo jest nadrzędnym celem jej głównego bohatera. Leonarda Peacocka poznajemy w dniu jego osiemnastych urodzin, kiedy przygotowuje swoim bliskim prezenty i szykuje nazistowski pistolet swojego dziadka, by zabić dawnego przyjaciela i strzelić sobie w głowę. Brzmi nietypowo? Cóż, to tylko początek.

Właściwie książka sama w sobie jest bardzo specyficzna - z pewnością nie wszystkim się spodoba, bo opowiada o świecie w prosty, bezpośredni sposób, bez eufemizmów i upiększeń. To ten typ powieści, który czyta się powoli i dokładnie, z przerwą na chwilę refleksji, a kiedy już się ją skończy, bezustannie się o niej myśli. Jej sukces tkwi chyba nie tyle w świetnym stylu autora, ale raczej w sposobie budowania przez niego tekstu - wszystko mamy opowiedziane tak, by nas zaciekawiło, a jednocześnie zaprzątnęło bezsprzecznie nasze myśli, wypychając z naszych głów klasówkę z niemieckiego czy wizytę u dentysty. Ostatnio coraz częściej sięgam po takie książki - bo też na rynku jest ich coraz więcej - i pierwszy raz trafiłam na książkę tak inną niż wszystkie.

Niewątpliwie ogromnym plusem książki jest jej główny bohater. Leonard jest dziwakiem, inteligentnym, sarkastycznym i łatwo dającym się polubić chłopakiem, który nie patrzy na świat przez różowe okulary i dostrzega w nim wiele więcej niż inni. Choć jest jeszcze bardzo młody, zdaje sobie sprawę, że życie jest okrutne - być może przez swoje trudne relacje z rodzicami staje się bardziej dojrzały niż niejeden dorosły. Co jednak doprowadza go do tak radykalnego kroku jakim jest samobójstwo? Dlaczego Leonard chce właśnie w osiemnaste urodziny zakończyć swoje życie?

„Wybacz mi, Leonardzie“ obnaża mnóstwo absurdów naszego świata, w pewien sposób krytykuje dzisiejszy tryb życia, w którym ludzie nie mają czasu dla siebie ani swoich bliskich. Ukazuje bez ogródek, jak wiele zła tkwi w ludziach, jak bardzo potrafią oni skrzywdzić innych, a także jak ciężką walką jest bycie innym niż pozostali w tym skomercjalizowanym świecie, na którym przyszło nam się urodzić. Książka jest z początku niezwykle dołująca, bo stawia przed nami dziesiątki trudnych pytań, na które wcale nie daje odpowiedzi. Zostawia człowieka z rozmyślaniami, niejednokrotnie udowadniając czytelnikowi, że sam nie jest idealny. Przyznam szczerze, że w pewnym momencie książkę zamknęłam i zostawiłam, by nie dołować się na resztę dnia. Po pewnym czasie jednak do niej wróciłam i doczytałam ją do końca, by znaleźć w historii Leonarda Peacocka choć najmniejszą iskierkę nadziei. Rzeczywiście, odnalazłam ją w kilku końcowych rozdziałach, bo choć oczywiste jest, że życie to nie bajka, można sobie jakoś z nim radzić.

Była to pierwsza powieść Matthew Quicka, po którą sięgnęłam, ale z pewnością także nie ostatnia. Polecam ją wszystkim samotnikom, tym wrażliwym i tym, którzy nie potrafią żyć, nie zadając trudnych pytań. Być może w tej książce znajdziecie na nie odpowiedź... a może po przeczytaniu stwierdzicie, że lepiej jej nie znać. Cóż, mnie powieść nauczyła jednego - dorosłość to bagno, więc może lepiej nigdy całkiem nie dorastać. Może lepiej zachować w sobie cząstkę dziecka na zawsze, tę cząstkę, która wierzy, cieszy się i nigdy nie traci nadziei na lepsze. Człowiek nie jest skałą, może przeżywać emocje, które niejednokrotnie doprowadzają go do momentu, w którym nie chce już dalej żyć. Zawsze jednak trzeba tę nadzieję mieć, a być może znajdzie się jakiś Herr Silverman, który nauczy nas nie bać się bycia innym - bo przecież inność to niezwykłość, a niezwykłe osoby prędzej czy później czeka niezwykła przyszłość. Daję 6/6, w pełni zasłużone.

Miasto Niebiańskiego Ognia

Wyświetlanie zdjęcie.JPG

Cassandra Clare - "Miasto Niebiańskiego Ognia"

Czasami zastanawiam się, co sprawia, że niektóre książki podobają mi się bardziej niż inne. Czy jest to oryginalna fabuła, pomysł, bohaterowie z krwi i kości, piękny język...? Od lat stanowi dla mnie zagadkę, dlaczego czasem słabo napisane książki z ciekawą akcją zachwycają mnie bardziej niż światowa klasyka. Na szczęście czytając ostatni tom „Darów anioła“ nie zastanawiałam się nad tym wiele, bo książka wszystkie te kryteria posiada na podobnym poziomie.

„Dary anioła“ zaczęłam czytać kilka lat temu, kiedy panował jeszcze powszechny szał na wampiry, anioły i paranormal romance, a niemal wszystkie nastolatki padały jego łatwymi ofiarami. Seria zachwyciła mnie swoją oryginalnością - naprawdę, wśród wszystkich innych zmierzchopodobnych romansideł była bardzo oryginalna - na tyle, że kontynuuję swoją przygodę do dzisiaj. W międzyczasie brałam udział w cudownym Zlocie Nocnych Łowców, pędziłam do kina na film (który, swoją drogą, jest naprawdę słaby) i płakałam na zakończeniu „Mechanicznej Księżniczki“, można więc uznać, że twórczość pani Clare traktuję jak starą przyjaciółkę.

„Miasto Niebiańskiego Ognia“ opowiada o ostatniej już przygodzie Jace’a, Clary i ich przyjaciół (a przynajmniej mam taką nadzieję, bo trzeci tom też miał być tym ostatnim). Tym razem muszą się oni zmierzyć z demonicznym bratem Clary, Sebastianem, który za pomocą piekielnej wersji Kielicha Anioła zamienia Nocnych Łowców w swoją własną armię Mrocznych i zamierza z ich udziałem zniszczyć cały świat. Może opis ten nie wbija w fotel, ale pani Cassandrze trzeba przyznać jedno - ma mnóstwo pomysłów i nawet z tych najprostszych potrafi konstruować świetne, nierzadko piękne czy wzruszające historie. Tak było i tym razem, bo choć może powstrzymywanie świata przed złem nie jest czymś nowatorskim w fantastyce, tylko ta autorka mogła powiązać głównych antagonistów, Clary i Sebastiana, tyloma dziwnymi związkami i okraszyć całą opowieść taką liczbą pobocznych wątków czy sekretów.

Ciężko powiedzieć, co najbardziej urzeka w książce: bohaterowie, język czy ogólna treść. Świetny jest z pewnością styl pisania autorki: płynny, melodyjny, poetycki. Czytając opisy i monologi pani Clare ma się wrażenie, że czyta się poezję; krajobraz ukazuje nam barwnie, przy pomocy wielu dźwięcznych epitetów, jakby okiem artystki. Narrator zwraca uwagę na szczegóły często niedostrzegalne przez przeciętnych ludzi, podkreśla kolory, linie, kontrasty - jakby widział w rozgrywających się scenach obrazy. Osobiście uwielbiam ten sposób pisania, bo dzięki niemu książka staje się zdecydowanie bardziej wartościowa; czyta się ją z przyjemnością, jakby płynęło się przez słowa, a żadne zdania nie przemykają bez zrozumienia przed oczami. Podobnie jest z wypowiedziami bohaterów: autorka ma bardzo charakterystyczny sposób ich (wypowiedzi) kreacji, są słodko - gorzko - refleksyjne, często także pełne sarkastycznego poczucia humoru. Mistrzem przemów jest oczywiście Jace - jego monologów wprost nie sposób nie pokochać ;)

Sami bohaterowie i ich kreacja też są niczego sobie - każdy z nich jest inny, ma indywidualny wygląd, charakter, osobowość. Choć autorka ma niekiedy silną skłonność do idealizacji, można jej to wybaczyć, bo niektóre postacie wynagradzają wszystkie inne. Naprawdę trudno jest przejść obojętnie obok Jace’a, który, moim zdaniem, jest jednym z najlepszych męskim bohaterów, zwłaszcza w ostatnich latach, kiedy królują błyszczące wampiry, niewyżyci seksualnie masochiści lub po prostu plastikowi, bezbarwni chłopcy jak z plakatu. Sarkastyczny, arogancki, zarozumiały, udręczony, a jednocześnie szczery, wrażliwy i do bólu oddany Jace jest wśród nich jedynym jasnym punktem na horyzoncie, mieszanką wybuchową, która nadaje charakteru każdej scenie. W tej części był on nieco bardziej wyidealizowany niż w poprzednich, ale mimo wszystko ma w sobie to coś, co klasyfikuje go do jednego z moich ulubionych bohaterów. Za żeńskimi postaciami nie przepadam - ani Clary, ani Isabelle mnie nie urzekły; lubię za to Magnusa i Aleca, choć nie do końca pasuje mi jakoś ich parring. Cassandra była jedną z pierwszych autorek młodzieżowych, które wprowadziły do swojej powieści tyle wątków homoseksualnych i muszę przyznać, że czasami dziwnie mi się je czytało, choć wcale nie jestem nietolerancyjna ;)

Największym chyba jednak plusem jest fakt, że autorka stworzyła w swojej serii całkiem nowy świat, inny niż wszystkie dotychczasowe; na kartach jej powieści zrodziło się ogromne społeczeństwo z własnymi prawami, hierarchią, krajem i urzędami, o strukturze rozbudowanej niemal jak u czarodziejów Rowling. Nocni Łowcy są specyficznym narodem: przywiązanym do tradycji, silnym, bezwzględnym, z jednej strony monumentalnym i szczycącym się swoim pochodzeniem, a z drugiej tak ludzkim, jak się tylko da; postacie Clare są wrażliwe, emocjonalne, kochające do bólu i nienawidzące do oporu. Niewiele raczej można spotkać ludzi, którzy są tak mądrzy i skłonni do poświęceń jak oni, z tak wielkimi celami i światłymi ideami. Jednocześnie możemy przyglądać się, jak społeczeństwo żyjące w nowoczesnym świecie niszczą skostniałe poglądy i średniowieczna mentalność całego narodu. Fantastyczny świat wymyślony w oparciu o biblijne motywy jest nieco przestarzały, co tylko dodaje mu uroku: serafickie miecze, łuki, długie suknie, łacina - wszystko to tworzy niezapomniany klimat, od którego ciężko się oderwać.

„Miasto Niebiańskiego Ognia“ to typ literatury, którą uwielbiam. Szalone przygody, piękny język, emocje na każdym kroku i pełnokrwiści bohaterowie tworzą mieszankę, która zapewnia książce miejsce na półce wśród moich ulubionych pozycji. Kocham miliony biblijnych motywów, cytaty, legendy, odwołania w tytułach rozdziałów, które tworzą tę klimatyczną, mądrą książkę. Finał serii okazał się może nieco mniej krwawy i tragiczny niż się spodziewałam, powiedziałabym nawet, że trochę amerykański, jednak wachlarz różnorodnych bohaterów, poetycka proza i ogólna atmosfera książki satysfakcjonują mnie jak najbardziej. Gorąco polecam i daję ocenę 6/6.

wtorek, 31 marca 2015

Strażnicy historii

Wyświetlanie zdjęcie.JPG

D. Dibben - "Strażnicy historii: Chiński Ekspres"

      Zawsze byłam rozdarta między dwiema rzeczami. Z jednej strony kusił mnie pomysł rzucenia wszystkiego, wyruszenia w świat i przeżywania przygód, z drugiej zaś przyjemna była myśl o życiu podobnym do życia wszystkich innych - codziennym wracaniu do domu, stabilizacji, spaniu i gotowaniu bez ograniczeń oraz przeżywaniu wzniosłych historii tylko w książkach. Nie podjęłam jeszcze ostatecznej decyzji, jednak jak na razie uparcie realizuję drugą opcję. Kto wie, może za 50 lat obudzą się we mnie dawno uśpione pragnienia i stanę się siedemdziesięciolatką żądną ekstremalnych wrażeń? Cóż, coś z awanturnika z pewnością w sobie mam - uwielbiam czytać i oglądać o przygodach; dalekie kraje, tajemnicze stworzenia, piraci czy podróże w czasie to zdecydowanie coś dla mnie. To własnie ta awanturnicza żyłka popchnęła mnie do sięgnięcia po kolejną już część „Strażników historii“ Damiana Dibbena.

Książka jest trzecią już opowieścią o przygodach Jake’a Djonesa i jego przyjaciół. Tym razem grupa młodych Strażników Historii wyrusza w podróż do XVII - wiecznych Chin, by powstrzymać złego Xi Xianga przed zniszczeniem historii i zdobyciem potężnego klejnotu, Lazurytowego Węża, który może być do tego kluczem. Jake ma jednak również własny cel: chce odnaleźć dawno zaginionego brata Filipa, którego widziano ostatnio właśnie w towarzystwie tego złoczyńcy. Jakie dziwy czekają na młodych podróżników w barwnym, orientalnym Kantonie? Czy uda im się zrealizować postanowienia misji, czy ktoś im w tym przeszkodzi? I czy wszyscy z tej wyprawy wyjdą bez szwanku?

Powieść ma dość prosty schemat: podróże w czasie, przygody, zagadka, młodzi bohaterowie ratujący świat przed złem, a wszystko to okraszone milionem nastoletnich pytań i emocji. Gdybym miała ją klasyfikować, przydzieliłabym ją do kategorii młodzieżowej przygodówki - jest pisana tym charakterystycznym dla YA językiem, nieco naiwna i, przede wszystkim, opowiada w dużej części o nastolatkach i ich perypetiach. Nie jest to zdecydowanie lektura dla pana „Czytam tylko klasykę“ czy pani „Ambitna literatura to moje drugie imię“, bo zbyt wiele z literatury wysokiej się tu nie znajdzie. Książka jest bardzo prosta, łatwa w odbiorze, a przez to także i przyjemna - idealna na wolny wieczór, bez konieczności długiego nad nią rozmyślania.

Największym minusem książki jest zdecydowanie jej język. Choć powieść młodzieżowa powinna charakteryzować się jego lekkością i prostotą, to tutaj było tego momentami nieco za dużo. Prostota przeradzała się w prostactwo, dialogi były niekiedy mocno nienaturalne, a opisy zbyt dokładne i bez polotu. Kilka razy miałam silne skojarzenie z książkami Flanagana, u którego język również nie jest na wysokim poziomie, za to czytelnik ma wrażenie, że autor stara się go ogłupić fragmentami typu „To jest klamka. Klamką otwieramy drzwi, gdy są zamknięte“. Oj, nie, tego w książkach nie lubię, podobnie jak zdań zaczynanych od spójników i tych przelatujących mi bez zrozumienia przed oczami. Choć może za dużo wymagam, książka jest w końcu kierowana również do młodszych ode mnie odbiorców. Być może też te nieskładne zdania są winą tłumacza, tego jednak nie mogę stwierdzić, bo nigdy nawet nie widziałam na oczy oryginału.

Rzecz ma się podobnie z bohaterami - kilku nawet polubiłam, inni są mi obojętni, ale niektórych zdecydowanie nie mogłam znieść. Denerwowała mnie Yoyo ze swoją pychą i sztucznością, a jeszcze bardziej nie lubiłam jej we fragmentach, w których Jake rozpływał się nad jej cudownością. Inaczej z kolei było z Nathanem, którego szczerze pokochałam (i wyrażałam to zawzięcie, śmiejąc się przy każdej scenie z jego udziałem), ale który niestety wyszedł autorowi tragicznie nienaturalny. Cóż, ludzie są różni, ale chyba nigdy nie widziałam prawie dorosłego chłopaka, który tak głośno i namiętnie rozczulałby się nad swoją fryzurą. Jake może nie znalazłby się w poczcie moich ulubionych książkowych postaci, ale oceniłabym go jako „nawet spoko gościa“ - przypominał mi bardzo Willa ze „Zwiadowców“. Największy problem mam jednak z Xi Xiangiem, którego, jak bardzo bym się nie starała, nie potrafiłam uznać za czarny charakter. Zamiast budzić grozę, przyprawiał mnie o śmiech, szczególnie gdy poprawiał szminkę na ustach - zawsze stawał mi wtedy przed oczami klaun w  kimonie i całe napięcie się rozpływało. Miał też jedną bardzo typową dla złej postaci, choć powieloną chyba w każdej książce, wadę - zupełnie bez sensu i w złych momentach zaczynał streszczać swoim wrogom wszystkie swoje plany. Nie, wcale nie dlatego każdy czarny charakter ginie, proszę mówić dalej, panie Xi. Gdybym więc miała podsumować bohaterów, okazali by się oni ciekawi, sympatyczni i różnorodni, niestety mało przy tym autentyczni.

Co więc sprawiło, że książka jednak mi się podobała? Jedno Dibbenowi trzeba przyznać - ma pomysł. Może gorzej z jego realizacją, ale w gruncie rzeczy książkę czyta się szybko i przyjemnie, akcja pędzi do przodu, a przy okazji czytelnik zostaje porwany w głąb historii, dowiadując się wielu ciekawych faktów. Ja cenię takie książki przede wszystkim za to, że odrywają mnie od rzeczywistości i sprawiają, że zaczynam marzyć o podróżach, przygodach i adrenalinie buzującej w żyłach, jak gdybym zaraz sama miała dołączyć do Strażników Historii i popłynąć z nimi na kolejną wyprawę. Śpieszno nam do krytykowania, taka już smutna prawda, w ostatecznym rozrachunku jednak powieść podobała mi się pod wieloma względami. Zawsze, gdy czytam coś tego typu, powracam myślami do czasów szkoły podstawowej, gdy na wszystko miałam czas i codziennie czytałam inną książkę o innych bohaterach i innych przygodach, a moim ulubionym filmem był „Sindbad: Legenda Siedmiu Mórz“(no dobra, tak naprawdę nadal jest jednym z moich ulubionych filmów :D). Należy też wspomnieć o tym, że podróże w czasie to bardzo niewdzięczny temat, a Dibben dobrze sobie z nim poradził i wybrnął z tego tematu bez większych potknięć. „Strażnicy historii: Chiński Ekspres“ to więc wspaniała historia o młodości i ludziach ciekawych świata, o rzeczach, które w głębi duszy chciałby robić każdy z nas... Bo kto nie chciałby przeżywać pierwszych miłości i czasów dojrzewania w starożytnym Rzymie czy w XVII - wiecznym Londynie?

Moja ocena: 4/6

środa, 18 lutego 2015

Love, Rosie

Wyświetlanie zdjęcie.JPG

Cecelia Ahern - "Love, Rosie"

      Obejrzenie „Titanica“ oraz „Pamiętnika“ jednej nocy, do tego walentynkowej, wywołało we mnie kryzys wiary w życie (wiem głupie, ale mam ogromną słabość do tych filmów...). Sprawiło też, że zaczęła kiełkować we mnie ogromna ochota na przeczytanie jakiejś romantycznej książki, chociażby po to, żeby trochę się podołować marzeniami o wielkiej miłości. Padło na zakupioną niedawno „Love, Rosie“, którą jakieś 2 tygodnie temu wściekła rzuciłam w kąt, gdy zobaczyłam ją w promocji, 20 złotych tańszą niż wtedy, gdy ją kupowałam ;)

Przede wszystkim, co chyba najważniejsze, jest to jedna z niewielu książek, które przeczytałam po obejrzeniu filmu. Spytacie pewnie: czy to coś zmienia? W moim odczuciu zmienia ogromnie - po filmie nasze wyobrażenia całej historii są nieco spaczone, bohaterowie mają twarze aktorów, a za oryginalną wersję podświadomie uznajemy ekranizację. Choć to smutna prawda, film nieco blokuje naszą wyobraźnię, dlatego już po 30 stronach bardzo żałowałam, że nie poczekałam z pójściem do kina trochę dłużej :( Lily Collins nieustannie pojawiała się w mojej głowie, choćbym nie wiem jak bardzo chciała ją z niej wyrzucić, podobnie jak Sam Claflin (choć w tym przypadku nie mam nic przeciwko :D), a gdy dostrzegałam jakieś niezgodności - bardzo wiele niezgodności - z filmem, dobrą minutę zajmowało mi przypomnienie sobie, że trzymam w rękach pierwowzór, nie mam więc o co się wściekać. Cóż, mój błąd, więcej postaram się takich nie popełniać.

Nie będę oryginalna, gdy powiem, że bardzo ciekawa jest forma książki - rzadko zdarza się czytać powieść napisaną w całości w postaci listów, ja trafiłam na taką chyba po raz pierwszy. Przyznaję, że jestem pod wrażeniem, bo choć zadanie wydaje się na pierwszy rzut oka proste i przyjemne - ot, listy i maile, banał z podstawówki - to z pewnością ciężko było ukazać historię tak, by każdy zrozumiał, o co chodzi, by nie pominąć nic istotnego. Niektórych rzeczy trzeba się było domyślać, intrygowały też zagadkowe sms - y czy listy bez adresata; naprawdę podziwiam autorkę za powieść romantyczną, w której nie ma ani jednego opisu spotkania dwóch głównych bohaterów (wyłączając oczywiście epilog, którego chyba nie dało się inaczej napisać). Cała znajomość Rosie i Alexa jest ukazana poprzez ich rozmowy, uczucia wyrażane pisemnie, co z pewnością czyni książkę bardziej interesującą.

Zazwyczaj nie czytuję romansów, to chyba już o mnie wiecie. Ciężko więc mi oceniać książkę tej kategorii - zwykle piszę w recenzjach o akcji, spójności wydarzeń lub wątkach kryminalnych. Tym razem nie mogę, bo żadnej z tych rzeczy po prostu nie można ocenić. Książka jest spokojna, typowo kobieca - opowiada głównie o emocjach. Przyjemnie było śledzić wciąż zmieniające się uczucia Rosie, to znowu czytać o problemach Alexa czy patrzeć na wszystko z perspektywy Katie. Mimo, że znałam zakończenie - a tak mi się przynajmniej wydawało, bo książkowe diametralnie różni się od filmowego - nie mogłam się od powieści oderwać. Wciągnęła mnie na tyle, że przeczytałam te 500 stron w jeden wieczór, ignorując wszystko dookoła. Może to język autorki tak na mnie podziałał? Był zdecydowanie dużym plusem książki: prosty, przejrzysty i zrozumiały, a jednocześnie ładny, w niektórych momentach nawet nieco wzruszający. Dzięki niemu przez gruby tom brnęło się szybko i gładko. Pani Ahern świetne też radzi sobie ze stylizowaniem języka na różne osoby - inaczej pisała Rosie, inaczej Alex, a jeszcze innymi słowami posługiwała się Katie, której listy zmieniały się stosownie do wieku.

Czy podobała mi się historia zawarta w „Love, Rosie“? Zdecydowanie tak, chociaż z moim kompleksem Disneya wolę raczej historie miłości wielkiej i ponadczasowej - wiecie, „O Romeo, Romeo...“, takie tam. Tym razem jednak opowieść mnie urzekła, a przede wszystkim urzekło mnie jej przesłanie - prawdziwa miłość istnieje i, mimo przeciwności losu, zawsze kiedyś ją znajdziemy. Życie Rosie jest opisane jako trudne, co czyni opowieść do bólu prawdziwą, bo takie przecież jest dziś życie większości z nas: pełne pośpiechu, zagmatwane, bogate w rozwody i nieplanowane ciąże. W książce Ahern nic nie jest idealne, wręcz powiedziałabym, że każda maleńka sprawa jest tak skomplikowana, jak tylko może być. Cóż, „długa i trudna droga wiedzie ku światłości z piekieł“, niełatwo osiągnąć szczęście i spełnić swoje marzenia. Zawsze jednak trzeba do tych rzeczy dążyć i nigdy się nie poddawać - może w nagrodę za taką wytrwałość i na naszym progu pojawi się kiedyś jakiś swoisty Alex? (do mnie może przyjść Sam Claflin, nie obrażę się).

Historię opisaną w „Love, Rosie“ polecam gorąco szczególnie wszystkim kobietom - romantyczkom. Spodoba wam się historia dwojga najlepszych przyjaciół, długa, prawdziwa, nienaciągana. Lekki styl autorki i wiele zabawnych momentów - przy niektórych ryczałam śmiechem tak, że mama chciała mnie zabrać do psychiatry - sprawią, że od opowieści nie będziecie się mogli oderwać. Nie zmieni waszego światopostrzegania, palpitacji serca też nie spowoduje, zabierze was za to w przyjemną, pogodną podróż po życiu i uczuciach zwykłych ludzi, bohaterów z krwi i kości, z którymi każdy może się utożsamiać. Dla mnie historia byłaby idealna na lato, leżak i poprawę nastroju; nie mam zarzutów i daję 6/6 ;)

niedziela, 1 lutego 2015

Harry Potter i Insygnia Śmierci

Wyświetlanie zdjęcie.JPG

J. K. Rowling - "Harry Potter i Insygnia Śmierci"

      Nadszedł wreszcie ten dzień, w którym nie mogłam już dłużej odwlekać rozpoczęcia siódmej części „Harry’ego Pottera“. Czekał na mnie jeszcze mój miniaturowy Mount Everest książek do przeczytania, minęło już prawie pół roku od ukończenia „Księcia Półkrwi“, a ja zwyczajnie miałam ochotę na podróż do Howartu. Choć więc zawsze otwieram „Insygnia Śmierci“ pełna obaw, po raz kolejny już wyruszyłam z Harrym w podróż po magicznym świecie.

Fabuły chyba nie trzeba nikomu streszczać - niewiele jest osób, które nie znają zakończenia serii o Chłopcu, Który Przeżył. W największym skrócie, Harry, Ron i Hermiona podróżują po Anglii w poszukiwaniu horkruksów, przeżywają szalone (choć niekoniecznie przyjemne) przygody, a w końcu wracają do Hogwartu, żeby stoczyć ostateczny bój z Czarnym Panem. Jest to definitywnie najbardziej mroczna i niepokojąca część sagi, różni się zdecydowanie od innych tomów - przygoda trójki przyjaciół jest najniebezpieczniejsza z dotychczasowych, brakuje dobrze nam znanej atmosfery Hogwartu, nie ma lekcji, meczów Quidditcha, Irytka czy egzaminów. Nie wiem jak inni, ale ja, czytając „Insygnia...“, strasznie za tym wszystkim tęsknie, brakuje mi tej bajkowej atmosfery, która pojawiała się nawet w piątym i szóstym tomie, a której nie ma w zakończeniu serii. Książkę tę czyta się z dreszczykiem emocji, wciąż coś się dzieje, brak przerwy na opisy dekoracji bożonarodzeniowych w Hogwarcie czy pysznej uczty, do których tak chciałoby się wrócić.

Język powieści jest zdecydowanie dojrzalszy, tak jak i poważniejsze stają się opisane wydarzenia. Rowling wyraźnie rozwinęła się literacko, poprawę jej stylu widać głównie w opisach, które, jak już chyba wspominałam przy okazji „Zakonu Feniksa“, stają się mocne, poruszające i bardzo sugestywne. Ciężko jest nie uronić łzy, gdy czyta się o grobach Lily i Jamesa czy ciałach w Wielkiej Sali - Rowling dba, by emocje czytelnika zostały poruszone, a jego serce rozbite na kawałki. Książka jest przesycona smutkiem i wszechobecną śmiercią, jej depresyjny nastrój pogłębia jeszcze autorka, pisząc w sposób, który wrażliwszych czytelników przyprawia o załamanie.

Bardzo podoba mi się rozszerzenie wątków i pogłębienie bohaterów drugoplanowych. O ile w pierwszych częściach niewiele wiedzieliśmy o Snapie czy Dumbledorze, w tej poznajemy historię każdej ważniejszej postaci z osobna. Przestają być one czarne lub białe, poznajemy lepiej motywy ich działań. Autorka kończy z idealizacją Dumbledore’a i ukazuje nam mroczną stronę jego życia, co pokazuje doskonale, że nikt, nawet z pozoru doskonały człowiek, nie jest bez skazy. Podobnie jest chociażby właśnie ze Snapem, którego większość potteromaniaków nie lubiła od początku i który został powszechnie znienawidzony pod koniec „Księcia Półkrwi“; w „Insygniach...“ autorka otwiera przed nami rozdział z jego prawdziwą historią, ujawnia jego ogromną rolę we wszystkich wydarzeniach i udowadnia, że nie powinno się oceniać ludzi po pozorach. „Opowieść Księcia“ to jeden z najpiękniejszych rozdziałów w książce, przy którym łzy płyną strumieniami. Wszystkie postacie przechodzą przemiany i dojrzewają: Ron, mimo chwilowego zwątpienia, staje się jeszcze lojalniejszym przyjacielem, Hemiona pokazuje, że jest naprawdę odważna... Najbardziej jednak dojrzewa Harry, który z temperamentnego, porywczego chłopaka staje się dojrzałym, rozsądnym mężczyzną. Godzi się ze śmiercią i stratą, poświęca też wszystko, by zniszczyć Voldemorta, nareszcie nie tylko dla siebie, ale całkowicie dla innych. Wszystkie dręczące go przez cały tom wątpliwości ukazują nam jego przemianę, a kiedy w końcu widzimy, że żadnych wątpliwości już nie ma, wreszcie Potter staje się postacią, którą można bez problemu, szczerze polubić.

Sporą częścią książki są też tajemnice magicznego świata, te wszystkie historie i legendy, które sprawiają, że świat stworzony przez Rowling wydaje nam się niemal realny. Wątek Insygniów Śmierci jest bardzo ciekawy: trzy przedmioty, które połączone czynią właściciela Panem Śmierci... Cóż, działa na wyobraźnię ;) Gdy pierwszy raz czyta się „Insygnia...“, nie sposób się od nich oderwać, bo wciąż pojawiają się nowe wątki, postacie i sekrety. Niemal zmuszają nas one do dalszego czytania, bo jak tu zamknąć książkę, nie poznając sekretu siostry Albusa Dumbledore’a czy nie dowiadując się, gdzie, do jasnej ciasnej, ukryte są pozostałe horkruksy?

Seria o młodym czarodzieju, wbrew pozorom, nie jest tylko bajką o walce dobra ze złem. Choć wszystko kończy się happy endem - zło przegrywa, dobro zwycięża, itp., itd. - wydarzenia wcale nie są jednoznaczne ani przewidywalne. Któż z nas nie martwił się o Harry’ego i jego przyjaciół, kto był pewny, że wszystko zakończy się szczęśliwie? Przyznać musicie, że chyba nikt z wyjątkiem samej pisarki ;) Zresztą wcale nie mamy do czynienia z typowym amerykańskim zakończeniem - wiele postaci (w sumie chyba z połowa) ginie, bohaterowie odnoszą rany i przeżywają ciężkie chwile. Wzruszające śmierci Zgredka, Lupina, Tonks, Freda czy Severusa Snape’a czynią całą historię prawdziwszą i przy okazji oczywiście sprawiają, że czytelnik z trudem powstrzymuje łzy. A przecież (uwaga, stylizacja biblijna :D) o to właśnie chodzi w każdej książce - żeby wzbudzić emocje, zżyć odbiorcę z bohaterami na tyle, by przeżywał każdy smutek, każdą radość czy każdy strach razem z nimi ;)

Obiecałam wam przy recenzji pierwszej części, że podsumuję w ostatniej recenzji całą serię i napiszę, czego się z niej nauczyłam. Teraz nie jestem pewna, czy potrafię... Bo prawda jest taka, że nauczyłam się z niej WSZYSTKIEGO. Jestem zdecydowanie pokoleniem potterowskim, jak pokoleniem tolkienowskim byli moi rodzice, dorastałam razem z Harrym, który towarzyszył mi całe moje dzieciństwo. Wiążę z tą książką niezliczoną ilość wspomnień, chwil i zdjęć, można więc powiedzieć, że praktycznie ona mnie wychowywała (w tym momencie chyba robię się sentymentalna, uwaga). Dowiedziałam się dzięki niej, czym jest prawdziwa przyjaźń, miłość, lojalność, bezinteresowność i odwaga, ukształtowałam swoje poglądy na temat zła i dobra. Jej bohaterowie towarzyszyli mi niczym przyjaciele z dzieciństwa, pojawiali się wciąż w moich zabawach, rozmowach, a nawet snach (brałam kiedyś udział w Bitwie o Hogwart, uwierzycie? :D). Rowling pokazała mi, że dla niektórych rzeczy warto się poświęcić i że wartości materialne nie są najważniejsze w życiu, nauczyła mnie tak wielu różnych rzeczy, że wymienianie ich zajęłoby mi chyba kolejne 800 słów. I chyba właśnie dlatego (ach, ta stylizacja biblijna) seria o Chłopcu, Który Przeżył, jest dla mnie tak ważna - to dzięki niej jestem teraz taka, jaka jestem. Nie mam pojęcia, jak mogłabym inaczej wyrazić swoją wdzięczność, dlatego daję zasłużone 100/10 (tak, to setka)... i lecę szukać chusteczek, bo przy ostatnim akapicie łezka zakręciła mi się w oku ;)