"Niektórych książek wystarczy skosztować, inne się połyka, a tylko nieliczne trzeba przeżuć i strawić do końca" - Cornelia Funke "Atramentowe serce"
La Sesame, czyli skarbiec moich książek i kilka słów o nich :D
niedziela, 28 września 2014
"Miasto 44" - prawdziwy obraz powstania warszawskiego?
Jan Komasa - "Miasto 44"
Ostatnio w polskim kinie popularny stał się temat powstania warszawskiego. Najpierw było „63 dni chwały“, niewiele później mogliśmy podziwiać wyretuszowane zdjęcia powstańców... Teraz na duży ekran wchodzi kolejny potencjalny hit w reżyserii Jana Komasy. Choć nie lubię filmów wojennych, jestem fanką „Sali samobójców“; do tego doszły jeszcze namowy moich znajomych, w końcu więc zdecydowałam się zapłacić te 20 złotych za bilet. Czy słusznie?
Muszę od razu, po raz kolejny zresztą, zaznaczyć, że nie potrafię recenzować filmów. Dużo większą wiedzę mam o książkach i to o nich wolę pisać; czasami jednak czuję, że muszę wyrazić swoją opinię o czymś, co właśnie zobaczyłam w kinie, i tak stało się także tym razem.
Bardzo ciężko jest jednoznacznie ocenić „Miasto 44„. Z jednej strony dzieło trąci kiczem i naiwnością, z drugiej - jest doskonałym obrazem cierpienia setek ludzi. Z kina wyszłam więc z bardzo mieszanymi uczuciami, co rzadko mi się zdarza - zazwyczaj filmy albo mi się podobają, albo nie. Tym razem nie byłam niczego pewna, może jedynie tego, że obraz bardzo mnie poruszył - przy kilku scenach ocierałam z oczu łzy. Było jednak parę elementów, które kompletnie nie współgrały z całością i zdawały się być kompletnie wyrwane z kontekstu. Jednym z nich był wątek miłosny.
Oglądając reklamy można było odnieść wrażenie, że cały film koncentruje się na „miłości w czasach powstania“. Nic bardziej mylnego - bohaterem jest zbiór wszystkich powstańców, nie nieszczęśliwi kochankowie, jak się spodziewałam. Całe szczęście, bo romantyczna część filmu jest jego najgorszą częścią. Wszystko kręci się wokół Stefana, Biedronki i Kamy, kolejnego miłosnego trójkącika, który, nawiasem mówiąc, jest wyjątkowo głupi - dziewczyny są ślepo zapatrzone w chłopaka, który z jedną z nich zamienił może trzy słowa, a z drugą nie ma kompletnie nic wspólnego. Sam Stefan właściwie nie daje nam poznać swoich uczuć, bo w połowie filmu przestaje się odzywać; z początku wydaje się, że jest zainteresowany Biedronką, później ucieka od niej i zdradza ją z Kamą, a parę scen dalej znów zaczyna szukać pierwszej dziewczyny. Wszystko plącze się i miesza, w uczuciach trójki nastolatków brakuje jakiejkolwiek logiki czy głębi. Miałam niezbyt miłe wrażenie, że jedyna rzecz, która podoba się dziewczynom w Stefanie, to wygląd - ładnej buźki nie można mu odmówić :D
Najmocniej zarysowane charaktery to dwie główne bohaterki. Właściwie one najbardziej dają się poznać, są zestawione na zasadzie kontrastu - Kama jest pewna siebie, twarda i do końca wierna swojemu oddziałowi, Biedronka woli ratować ludzi i swoich bliskich, niż ginąć w bezsensownej walce, nawet w obronie ojczyzny. W zasadzie są kompletnie różne i, choć nienawidzę trójkątów miłosnych, jestem w stanie zrozumieć, że ciężko było między nimi wybierać, bo obie są bardzo pozytywnymi postaciami.
Wracając do absurdalnych scen - powiedzcie mi, proszę, skąd wziął się pomysł slow motion w filmie wojennym? Sceny w zwolnionym tempie są głupie i kompletnie odbierają dziełu cały realizm; po co pokazywać coś w taki sposób, nie lepiej pozostawić szybkość obrazu niezmienioną, oddając tym dynamikę, z jaką wszystko się działo? Jestem jeszcze w stanie wybaczyć bohaterski bieg Stefana w rytmie utworu „Dziwny jest ten świat“, ale scena pocałunku z Biedronką totalnie do mnie nie przemawia. Bohaterowie przebiegają przez linię ostrzału, pomyśleć by można, że powinni robić to jak najszybciej, by ratować życie... Jednak nie! Oni stają w samym środku, tempo zwalnia, w tle słychać romantyczną muzykę, podziwiamy długi pocałunek... Pociski oczywiście ich omijają, pewnie odbija je siła ich miłości! Podobnie jest z momentem, w którym Stefan i Kama siedzą razem na parapecie; on patrzy na nią, ona na niego, Warszawa płonie, dookoła wybuchają bomby... I nagle Stefan w zwolnionym tempie zrywa z Kamy ubranie (dosłownie ZRYWA), w tle zaczyna lecieć dubstep, a my możemy podziwiać scenę godną taniego filmu pornograficznego, przerywaną obrazem rosyjskich żołnierzy maszerujących w rymie techno. Naprawdę, panie reżyserze? Nie dość, że kicz aż razi w oczy, to jeszcze scena zamiast być romantyczna, powoduje na sali wybuch śmiechu. Rozumiem, że film jest kierowany do młodych ludzi, ale nie wszyscy nastolatkowie są niewyżyci seksualnie.
Inną sprawą są efekty specjalne. Mam wrażenie, że poszło na nie wyjątkowo dużo pieniędzy. Niestety sprawiło to, że są nieco przerysowane; deszcz krwi, szczątki lecące z nieba, krew tryskająca jak z fontanny, odpadające kończyny - wszystko to spodobać się może wielbicielom filmów o zombie, niestety większość ludzi po prostu obrzydza; ja nie byłam w stanie patrzeć na ekran, szczególnie przy ciałach spadających na głowy ludzi po wybuchu budynku. Film miał szokować i zdecydowanie szokował swoją brutalnością, mam jednak wrażenie, że niekoniecznie o taki szok chodziło twórcom.
Dziwna sprawa - o błędach rozpisywać się można długo, o pozytywnych rzeczach zazwyczaj mówi się kilka zdań. Czy film był zły? Zdecydowanie nie, ośmieliłabym się nawet stwierdzić, że był dobry. Powstanie przedstawiono w nim w większości (podkreślam, w WIĘKSZOŚCI :D) scen realnie, obrazowo. Reżyser świetnie uchwycił dramat powstańców, całe spektrum emocji, które towarzyszyło ludziom myślącym, że wszystko potrwa 3 dni. Widzimy radość i zapał młodych przed wybuchem godziny „W“;obserwujemy też szok i niedowierzanie na ich twarzach, gdy okazuje się, że Sowieci nie przybyli nam na pomoc; w końcu dostrzegamy rozpacz, kiedy po kolei umierają ich najbliżsi. Komasa po kolei wybija bohaterów, zaczynając od wyjątkowo brutalnego rozstrzelania mamy i brata Stefana, a kończąc na tragicznej śmierci Kamy. Ukazuje brud, nędzę, szpitale bez wystarczającej liczby lekarzy, ludzi zatrzaskujących przed powstańcami drzwi; pozwala przez chwilę chłonąć nadzieję, że kogoś uratowano, by po chwili wszystkich wysłać na śmierć. Choć nie mogę mieć o tym najmniejszego pojęcia, czuję, że tak właśnie było - chwilowa nadzieja, szczęście, a potem kolejne chwile grozy.
Świetnym uzupełnieniem filmu jest muzyka, a przynajmniej jej część. Pomijając fragmenty techno, wyjęte jakby z innej bajki, możemy wsłuchać się w pieśni poprzedniego stulecia, utwory Niemena, nastrojowe kompozycje Mozarta, w pewnym momencie słychać nawet smutną, niemiecką balladę - świetna ironia, biorąc pod uwagę to, że hitlerowcy właśnie mordują niezliczoną ilość ludzi. Gra aktorska też jest dobra; choć kwestii nie było w filmie dużo, emocje odgrywane są na przyzwoitym poziomie.
Wciąż nie potrafię chłodno stwierdzić, co sądzę o filmie. Z pewnością był poruszający, wzbudzał dreszcz; do głowy samo przychodziło pytanie „Jaki jest sens takiego okrucieństwa?“. Po seansie „Miasta 44„ można zadawać sobie pytanie, czy powstanie było potrzebne, skoro ucierpiała w nim taka ilość ludzi? Po co w ogóle komu taka rzeź, jaką była wojna? To jednak są rzeczy, o które wielu historyków wiedzie spory do dziś i prawdopodobnie nigdy nie zostaną one rozstrzygnięte; ja mogę tylko przyznać, że film robi wrażenie. Nie zawsze dobre, nie zawsze na miejscu, ale wzbudza emocje i to chyba jest najważniejsze, prawda? Choć wątek romantyczny bym zlikwidowała, daję ocenę 4/6 i zachęcam do wizyty w kinie - sami przekonacie się, czy mam rację :)
PS: Bardzo podobało mi się otwarte zakończenie - nie wiemy, co się stało z Biedronką i Stefanem, a zestawienie płonącej Warszawy z miastem z lat dzisiejszych było świetnym chwytem, łapiącym za serce - za to wielki plus dla pana Komasy :)
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz