O piątkowym dniu mogłabym napisać wiele rzeczy - był wspaniały, emocjonujący, ale przede wszystkim bardzo długi. Za sprawą maratonu „Hobbita“ trwał aż 26 godzin i skutkował całą sobotą w łóżku, której w najmniejszym stopniu nie żałuję. W dzisiejszym tekście chciałabym się zająć przede wszystkim trzecią częścią trylogii, którą obejrzałam na ENEMF - ie w Multikinie.
To może od początku - nie wierzę, że uchował się ktoś, kto tego nie wie, ale trylogia ta powstała na podstawie „Hobbita“ pióra mistrza fantastyki, J. R. R. Tolkiena, i została wyreżyserowana przez Petera Jacksona, twórcę „Władcy Pierścieni“. Sama postać reżysera jest dość kontrowersyjna - można go albo kochać, albo nienawidzić, podobnie zresztą jak jego filmy, o które fani Tolkiena toczą od lat zażarte dyskusje.
„Bitwa Pięciu Armii“ to ostatnia, finałowa część trylogii opowiadającej o wyprawie Bilbo Bagginsa i kompanii krasnoludów do Samotnej Góry, po utraconą ojczyznę,honor i skarby. Akcja zawiera w sobie praktycznie dwa lub trzy ostatnie rozdziały powieści, przed pójściem do kina nie mogłam więc namyślić się, co też zostanie w niej ukazane. Okazało się, że na ekran została przeniesiona głównie ostatnia bitwa krasnoludów, fani siekania orków będą więc z pewnością zachwyceni.
Efekty specjalne, kostiumy, gra aktorska - w tej kwestii nie ma się co spierać, Jackson jak zwykle króluje. Wszystko jest przemyślane, nawet najdrobniejszy szczegół w scenografii zachwyca. Chociaż dominuje nagrywanie scen na tzw. greenscreenie i masa efektów przy scenach walki (przez które ma się czasem poczucie oglądania gry RPG), wizualnie „Bitwa Pięciu Armii“ zdecydowanie zachwyca. Jestem też pod wrażeniem plejady występujących w filmie aktorów - znakomity Richard Armitage jako Thorin, mistrz mimiki - Martin Freeman oraz chłodny i opanowany Lee Pace w roli Thranduila to tylko początek całej listy nazwisk, które należałoby podać, zaczynającej się od Cate Blanchet, a kończącej na Orlando Bloomie.
Na co więc tyle narzekań, o co wszystkie oskarżenia w stronę Jacksona? Problem wielu tolkienowskich fanów jest jeden - film nie jest prawie wcale zgodny z książką. Można się kłócić nawet z nazywaniem go adaptacją, bo zrobienie prawie 9 - cio godzinnej trylogii z 200 - stronnicowej powieści wymagało zdecydowanego rozszerzenia jej treści - pojawiają się sceny dodane przez reżysera, zaczerpnięte skądś motywy i wiele nawiązań do „Władcy Pierścieni“. Ba! Są nawet postacie od podstaw przez reżysera wymyślone, jak chociażby Tauriel. Osobiście mimo widocznych nieścisłości uważam, że nie ma na co narzekać. Co z tego, że takie rozszerzanie wątków było „leceniem na kasę“, jeśli wyszedł z tego naprawdę dobry film? Miał dostarczyć rozrywki i nieść ze sobą pewne wartości i funkcję tę jak najbardziej spełnił.
Oczywiście, gwoli ścisłości - pojawiają się błędy, niedociągnięcia, sceny niepotrzebne, a nawet głupie. Szczytem durnoty był dla mnie Legolas i jego antygrawitacyjne umiejętności (ten most spada? ach, wskoczę na górę!), zresztą Legolas w gruncie rzeczy był w filmie niepotrzebny. Orlando Bloom postarzał się, jego soczewki kłuły w oczy, a obcinania głów orkom było już wystarczająco wiele. Podobnie wątek Tauriel i Kilego był momentami nieco naciągany, ale raziło to zwłaszcza w „Pustkowiu Smauga“; w trzeciej części był dla mnie naprawdę przyjemny, prawdziwy i bardzo wzruszający.
„Hobbit:Bitwa Pięciu Armii“ ma jednak w sobie swojego rodzaju moc, siłę przebicia, którą miała też trylogia „Władca Pierścieni“. Być może jej nie dorównuje, ale niesie ze sobą ważne przesłanie, wiele emocji, strachu i wzruszeń. Mimo że czytałam „Hobbita“ wielokrotnie i doskonale wiedziałam, że będę musiała pożegnać się z niektórymi bohaterami, z kina wyszłam zapłakana i z lekka rozbita wewnętrznie. Nie mogłam uwierzyć, że żegnam się zarówno z postaciami, jak i aktorami (choć szczerze mam nadzieję, że „coś“ w tematyce „Śródziemia jeszcze kiedyś się na ekranach ukaże)! Podobały mi się sceny batalistyczne (tak, jestem kobietą), wątek szaleństwa Thorina, wspaniała muzyka Howarda Shore’a, a przede wszystkim ta nieuchwytna magia filmów Jacksona, to coś, co nadaje im tej niesamowitej atmosfery i sprawia, że przez kilka dni nie mogę przestać o nich myśleć.
Oficjalnie więc ogłaszam się fanką obu trylogii, polecam je wam gorąco i radzę traktować je na luzie, jako osobne filmy, a nie próbę odwzorowania dzieł Tolkiena, do której im bardzo daleko i których przecież odwzorować się niemal nie da ;) Cieszmy się magią świąt i nie kłóćmy o ilość CGI czy wątek miłosny! Polecam wszystkim raz jeszcze trzecią część trylogii, zarówno jako oddzielną świetną rozrywkę, jak i znakomity wstęp do „Władcy Pierścieni“, a tymczasem sama wybieram się jeszcze raz do kina, tym razem już w normalnej porze. Ciekawe, ile mi o tej 5 rano umknęło...?
Na koniec piękna piosenka Billy'ego Boyda, której słucham już po raz dziesiąty i wciąż przy niej płaczę:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz