La Sesame, czyli skarbiec moich książek i kilka słów o nich :D

niedziela, 28 września 2014

"Miasto 44" - prawdziwy obraz powstania warszawskiego?

        

Jan Komasa - "Miasto 44"

        Ostatnio w polskim kinie popularny stał się temat powstania warszawskiego. Najpierw było „63 dni chwały“, niewiele później mogliśmy podziwiać wyretuszowane zdjęcia powstańców... Teraz na duży ekran wchodzi kolejny potencjalny hit w reżyserii Jana Komasy. Choć nie lubię filmów wojennych, jestem fanką „Sali samobójców“; do tego doszły jeszcze namowy moich znajomych, w końcu więc zdecydowałam się zapłacić te 20 złotych za bilet. Czy słusznie?
 
Muszę od razu, po raz kolejny zresztą, zaznaczyć, że nie potrafię recenzować filmów. Dużo większą wiedzę mam o książkach i to o nich wolę pisać; czasami jednak czuję, że muszę wyrazić swoją opinię o czymś, co właśnie zobaczyłam w kinie, i tak stało się także tym razem.

Bardzo ciężko jest jednoznacznie ocenić „Miasto 44„. Z jednej strony dzieło trąci kiczem i naiwnością, z drugiej - jest doskonałym obrazem cierpienia setek ludzi. Z kina wyszłam więc z bardzo mieszanymi uczuciami, co rzadko mi się zdarza - zazwyczaj filmy albo mi się podobają, albo nie. Tym razem nie byłam niczego pewna, może jedynie tego, że obraz bardzo mnie poruszył - przy kilku scenach ocierałam z oczu łzy. Było jednak parę elementów, które kompletnie nie współgrały z całością i zdawały się być kompletnie wyrwane z kontekstu. Jednym z nich był wątek miłosny.

Oglądając reklamy można było odnieść wrażenie, że cały film koncentruje się na „miłości w czasach powstania“. Nic bardziej mylnego - bohaterem jest zbiór wszystkich powstańców, nie nieszczęśliwi kochankowie, jak się spodziewałam. Całe szczęście, bo romantyczna część filmu jest jego najgorszą częścią. Wszystko kręci się wokół Stefana, Biedronki i Kamy, kolejnego miłosnego trójkącika, który, nawiasem mówiąc, jest wyjątkowo głupi - dziewczyny są ślepo zapatrzone w chłopaka, który z jedną z nich zamienił może trzy słowa, a z drugą nie ma kompletnie nic wspólnego. Sam Stefan właściwie nie daje nam poznać swoich uczuć, bo w połowie filmu przestaje się odzywać; z początku wydaje się, że jest zainteresowany Biedronką, później ucieka od niej i zdradza ją z Kamą, a parę scen dalej znów zaczyna szukać pierwszej dziewczyny. Wszystko plącze się i miesza, w uczuciach trójki nastolatków brakuje jakiejkolwiek logiki czy głębi. Miałam niezbyt miłe wrażenie, że jedyna rzecz, która podoba się dziewczynom w Stefanie, to wygląd - ładnej buźki nie można mu odmówić :D

Najmocniej zarysowane charaktery to dwie główne bohaterki. Właściwie one najbardziej dają się poznać, są zestawione na zasadzie kontrastu - Kama jest pewna siebie, twarda i do końca wierna swojemu oddziałowi, Biedronka woli ratować ludzi i swoich bliskich, niż ginąć w bezsensownej walce, nawet w obronie ojczyzny. W zasadzie są kompletnie różne i, choć nienawidzę trójkątów miłosnych, jestem w stanie zrozumieć, że ciężko było między nimi wybierać, bo obie są bardzo pozytywnymi postaciami.

Wracając do absurdalnych scen - powiedzcie mi, proszę, skąd wziął się pomysł slow motion w filmie wojennym? Sceny w zwolnionym tempie są głupie i kompletnie odbierają dziełu cały realizm; po co pokazywać coś w taki sposób, nie lepiej pozostawić szybkość obrazu niezmienioną, oddając tym dynamikę, z jaką wszystko się działo? Jestem jeszcze w stanie wybaczyć bohaterski bieg Stefana w rytmie utworu „Dziwny jest ten świat“, ale scena pocałunku z Biedronką totalnie do mnie nie przemawia. Bohaterowie przebiegają przez linię ostrzału, pomyśleć by można, że powinni robić to jak najszybciej, by ratować życie... Jednak nie! Oni stają w samym środku, tempo zwalnia, w tle słychać romantyczną muzykę, podziwiamy długi pocałunek... Pociski oczywiście ich omijają, pewnie odbija je siła ich miłości! Podobnie jest z momentem, w którym Stefan i Kama siedzą razem na parapecie; on patrzy na nią, ona na niego, Warszawa płonie, dookoła wybuchają bomby... I nagle Stefan w zwolnionym tempie zrywa z Kamy ubranie (dosłownie ZRYWA), w tle zaczyna lecieć dubstep, a my możemy podziwiać scenę godną taniego filmu pornograficznego, przerywaną obrazem rosyjskich żołnierzy maszerujących w rymie techno. Naprawdę, panie reżyserze? Nie dość, że kicz aż razi w oczy, to jeszcze scena zamiast być romantyczna, powoduje na sali wybuch śmiechu. Rozumiem, że film jest kierowany do młodych ludzi, ale nie wszyscy nastolatkowie są niewyżyci seksualnie.

Inną sprawą są efekty specjalne. Mam wrażenie, że poszło na nie wyjątkowo dużo pieniędzy. Niestety sprawiło to, że są nieco przerysowane; deszcz krwi, szczątki lecące z nieba, krew tryskająca jak z fontanny, odpadające kończyny - wszystko to spodobać się może wielbicielom filmów o zombie, niestety większość ludzi po prostu obrzydza; ja nie byłam w stanie patrzeć na ekran, szczególnie przy ciałach spadających na głowy ludzi po wybuchu budynku. Film miał szokować i zdecydowanie szokował swoją brutalnością, mam jednak wrażenie, że niekoniecznie o taki szok chodziło twórcom.

Dziwna sprawa - o błędach rozpisywać się można długo, o pozytywnych rzeczach zazwyczaj mówi się kilka zdań. Czy film był zły? Zdecydowanie nie, ośmieliłabym się nawet stwierdzić, że był dobry. Powstanie przedstawiono w nim w większości (podkreślam, w WIĘKSZOŚCI :D) scen realnie, obrazowo. Reżyser świetnie uchwycił dramat powstańców, całe spektrum emocji, które towarzyszyło ludziom myślącym, że wszystko potrwa 3 dni. Widzimy radość i zapał młodych przed wybuchem godziny „W“;obserwujemy też szok i niedowierzanie na ich twarzach, gdy okazuje się, że Sowieci nie przybyli nam na pomoc; w końcu dostrzegamy rozpacz, kiedy po kolei umierają ich najbliżsi. Komasa po kolei wybija bohaterów, zaczynając od wyjątkowo brutalnego rozstrzelania mamy i brata Stefana, a kończąc na tragicznej śmierci Kamy. Ukazuje brud, nędzę, szpitale bez wystarczającej liczby lekarzy, ludzi zatrzaskujących przed powstańcami drzwi; pozwala przez chwilę chłonąć nadzieję, że kogoś uratowano, by po chwili wszystkich wysłać na śmierć. Choć nie mogę mieć o tym najmniejszego pojęcia, czuję, że tak właśnie było - chwilowa nadzieja, szczęście, a potem kolejne chwile grozy.

Świetnym uzupełnieniem filmu jest muzyka, a przynajmniej jej część. Pomijając fragmenty techno, wyjęte jakby z innej bajki, możemy wsłuchać się w pieśni poprzedniego stulecia, utwory Niemena, nastrojowe kompozycje Mozarta, w pewnym momencie słychać nawet smutną, niemiecką balladę - świetna ironia, biorąc pod uwagę to, że hitlerowcy właśnie mordują niezliczoną ilość ludzi. Gra aktorska też jest dobra; choć kwestii nie było w filmie dużo, emocje odgrywane są na przyzwoitym poziomie.

Wciąż nie potrafię chłodno stwierdzić, co sądzę o filmie. Z pewnością był poruszający, wzbudzał dreszcz; do głowy samo przychodziło pytanie „Jaki jest sens takiego okrucieństwa?“. Po seansie „Miasta 44„ można zadawać sobie pytanie, czy powstanie było potrzebne, skoro ucierpiała w nim taka ilość ludzi? Po co w ogóle komu taka rzeź, jaką była wojna? To jednak są rzeczy, o które wielu historyków wiedzie spory do dziś i prawdopodobnie nigdy nie zostaną one rozstrzygnięte; ja mogę tylko przyznać, że film robi wrażenie. Nie zawsze dobre, nie zawsze na miejscu, ale wzbudza emocje i to chyba jest najważniejsze, prawda? Choć wątek romantyczny bym zlikwidowała, daję ocenę 4/6 i zachęcam do wizyty w kinie - sami przekonacie się, czy mam rację :)

PS: Bardzo podobało mi się otwarte zakończenie - nie wiemy, co się stało z Biedronką i Stefanem, a zestawienie płonącej Warszawy z miastem z lat dzisiejszych było świetnym chwytem, łapiącym za serce - za to wielki plus dla pana Komasy :)

niedziela, 14 września 2014

Opowieść Charliego o dorastaniu

Wyświetlanie zdjęcie.JPG

Stephen Chbosky - "Charlie"

      Dorastanie jest bez wątpienia kluczowym momentem w życiu człowieka. Jak wielu ludzi wpada wtedy w wir szaleństw młodości? Ilu cierpi, przekraczając próg dorosłości, zadaje sobie pytania bez odpowiedzi, boryka się z brakiem akceptacji otoczenia? O tym właśnie może opowiedzieć nam książka „Charlie“ S. Chbosky’ego.

      Przyznaję, że powieść kupiłam na promocji, aby mieć co czytać w pociągu. Byłam nastawiona na łatwą, przyjemną lekturę, ba! wręcz niezobowiązujące czytadło. Dzieło amerykańskiego pisarza bardzo mnie zaskoczyło - szybko zorientowałam się, że mam do czynienia z tekstem poważnym, trochę słodkim, trochę gorzkim, mocno refleksyjnym, ale zdecydowanie nie lekkim.

Raz na żółtej kartce w zielone linie
napisał wiersz.
Zatytułował go Chops,
bo tak nazywał się jego pies
i o nim był właśnie ten wiersz.
Nauczyciel postawił mu piątkę
i przyznał specjalne wyróżnienie.
Matka uściskała go i powiesiła wiersz na drzwiach kuchni
i odczytywała ciotkom.
To było w roku, kiedy ojciec Tracy zabrał dzieciaki do zoo
I pozwolił im śpiewać w autobusie,
I urodziła mu się siostrzyczka
z małymi paznokietkami i łysą główką.
Jego matka i ojciec ciągle ją całowali,
A dziewczyna z sąsiedztwa wysłała mu
Walentynkę podpisaną rządkiem iksów.
Zapytał wtedy ojca, co to znaczy.
Ojciec zawsze kładł go do łóżka
I zawsze pamiętał, żeby utulić go na dobranoc.

      Pierwszą rzeczą, na którą zwróciłam uwagę, jest forma książki. Opowiada ona o Charliem, chłopcu, który idzie do liceum i przeżywa coraz odważniejsze „przygody“ związane z nową szkołą. Powieść ujęta została w formie listów pisanych przez głównego bohatera do „Drogiego przyjaciela“, którym staje się każdy czytelnik. Zabieg ten jest bardzo ciekawy i oryginalny - nie spotkałam się wcześniej z takim pomysłem. Dzięki niemu dużo bardziej identyfikujemy się z Charliem, niż gdyby była to zwykła opowieść z pierwszoosobową narracją, w pewnym sensie zaprzyjaźniamy się z nim, staramy się go zrozumieć i poznać. Niekiedy nieco irytowała mnie jego perspektywa, denerwujący był też sposob pisania stylizowany na młodego chłopaka. Zwłaszcza przez kilka pierwszych rozdziałów raziły mnie powtórzenia i masa błędów, na szczęście im dalej, tym język powieści stawał się poprawniejszy - Charlie najwyraźniej rozwijał się dzięki wypracowaniom ;)

Raz na białej kartce w niebieskie linie
napisał wiersz
I zatytułował go Jesień, 
Bo tak nazywała się pora roku
I o tym był ten wiersz.
Nauczyciel postawił mu piątkę
i poprosił go, żeby pisał jaśniej.
Matka tym razem nie powiesiła wiersza na drzwiach kuchni,
bo były świeżo pomalowane.
Dzieciaki powiedziały mu,
że ojciec Tracy pali cygara
I zostawia pety na kościelnej ławce,
które czasami wypalają dziury,
To było w roku, kiedy jego siostra dostała okulary,
z grubymi szkłami i w czarnych oprawkach.
Dziewczyna z sąsiedztwa roześmiała się,
kiedy poprosił ją, żeby poszli na spotkanie ze Świętym Mikołajem,
A dzieciaki powiedziały mu,
dlaczego jego matka i ojciec bez przerwy się całowali.
Jego ojciec już nie utulał go do snu
I wściekał się,
Kiedy go wołał.

      Czy fabuła mnie uwiodła? Powiem szczerze, że chociaż nie jestem fanką typowo amerykańskim młodzieżówek, których głównym tematem są imprezy, ta powieść pozytywnie mnie zaskoczyła. Życie nastolatków jest opisywane zupełnie inaczej niż w innych książkach tego typu - szczerze, prosto z mostu, bez zbędnej idealizacji świata. Autor wprost opisuje palenie, picie i imprezy, bez ogródek pisze o seksie, narkotykach czy niechcianej ciąży. Narracja Charliego nie jest ubarwiona niczym oprócz jego własnych odczuć, co sprawia, że całość prezentuje się realnie i książkę przyjemnie się czyta.

Raz na kartce wyrwanej z notesu
napisał wiersz.
Zatytułował go Pytanie o niewinność
bo to pytanie dotyczyło jego dziewczyny
I o tym był ten wiersz.
Profesor postawił mu piątkę
i dziwnie na niego popatrzył,
A jego matka nie powiesiła tego wiersza na kuchennych drzwiach,
bo nigdy go jej nie pokazał.
To był rok, w którym umarł ojciec Tracy,
A on zapomniał,
Jakie jest zakończenie Credo.
Przyłapał siostrę,
jak obściskiwała się z kimś na werandzie.
Jego matka i ojciec nigdy się już nie całowali
ani nawet nie rozmawiali ze sobą.
Dziewczyna z sąsiedztwa za bardzo się malowała
I kiedy ją całował, dostawał od tego ataków kaszlu,
ale mimo to ją całował,
bo tak się robi.
O trzeciej nad ranem położył się do łóżka.
Jego ojciec głośno chrapał.

      Nie sposób zapomnieć w recenzji o bohaterach. Moim osobistym faworytem jest Charlie, którego charakteru nie byłam w stanie rozgryźć aż do końca. Pan Chbosky stworzył wyjątkowego dziwaka, inteligentnego, refleksyjnego, z lekkim problemem dostosowania się do ludzi naokoło. Od razu uderzyło mnie, jaki chłopak jest szczery i bezpośredni, a tekże, że bardzo dużo płacze, ale nie spodziewałam się, że okaże się mieć problemy psychiczne i odkryje, że był ofiarą molestowania przez ukochaną ciotkę! Jego postać totalnie mnie zaskoczyła, co w tym wypadku jest wielkim plusem - przy takim narratorze musi być ciekawie :> Inne postacie są także niczego sobie - najlepszy przyjaciel Charliego to gej, przyjaciółkę wciąż zdradza chłopak, a siostra jest bita przez ukochanego... W powieści znajdziemy plejadę postaci z ciekawymi charakterami, każdą inną, a żadna nie jest pozbawiona problemów.

I dlatego zaczął pisać kolejny wiersz
na kawałku papierowej torby.
Zatytułował go Absolutnie nic,
Bo o tym był ten wiersz.
Sam sobie postawił piątkę
I cięcie na każdym cholernym nadgarstku.
Powiesił wiersz na drzwiach łazienki,
Bo tym razem nie miał szans dotrzeć do kuchennych drzwi.

      Przesłanie książki jest bardzo jasne - życie nie jest tak piękne, jak byśmy chcieli. Zawsze, a szczególnie w młodości, coś musi się skomplikować i nie ma na to żadnej rady. Ludzie nie są idealni, ale to nie wyklucza prawdziwej przyjaźni czy miłości - trzeba tylko nauczyć się ich słuchać i rozumieć. Ktoś, kto jest inny, nie musi wcale być gorszy... a alkohol i narkotyki nie zawsze są dobrym rozwiązaniem.

Ocena: 5-/6




poniedziałek, 8 września 2014

Harry Potter i Zakon Feniksa

Wyświetlanie zdjęcie.JPG

J. K. Rowling - "Harry Potter i Zakon Feniksa"


      Znacie takie uczucie, kiedy jecie wczesne jeżyny i nagle, wśród słodyczy, natrafiacie na okropnie kwaśny owoc? Albo gdy słuchacie śpiewu waszego ulubionego wykonawcy i wychwytujecie fałszywe nuty? To takie rzeczy, które powodują nagły grymas na naszej twarzy; błahostki, które pozostawiają po sobie niesmak. Taką właśnie drobnostka jest dla mnie piąta część „Harry’ego Pottera“.

Spytacie pewnie, dlaczego? Ano właśnie dlatego, że Syriusz.

      Wybaczcie, naprawdę obiecałam sobie, że to będzie rzetelna recenzja, bez rozwodzenia się nad swoimi uczuciami i... wiecie, obiektywna :) Niestety książka ta wzbudza we mnie tyle emocji, że nie potrafię pisać w pełni do rzeczy.

      Zacznę może od tego, że znienawidziłam piąty tom serii już po pierwszym przeczytaniu. Autorka bez skrupułów okrutnie uśmierca moją absolutnie najukochańszą postać, ktorą niefrasobliwie wprowadziła do całej zabawy w „Więźniu Azkabanu“ i którą wcześniej uczyniła tak genialną, że z miejsca się zakochałam. Mowa oczywiście o Syriuszu, do którego zawsze miałam niemałą słabość; może to dlatego, że zawsze przy czytaniu identyfikuję się z Harrym, dla którego ojciec chrzestny jest bardzo ważny, a może po prostu podoba mi się jego charakter. Chyba oba te powody mają jakieś korzenie w rzeczywistości, w każdym razie czuję, że byśmy się dogadali ;) W każdym razie na końcu książki Syriusz ginie, a ja wylewam w tym momencie tony, tony i jeszcze raz tony łez, nie mówiąc o tym, że cały kolejny dzień przeżywam żałobę :) Cóż, zawsze bardzo zżywam się z bohaterami, a seria pani Rowling nie jest wyjątkiem.

No więc proszę raz jeszcze, tym razem na piśmie: Oddajcie mi do cholery Syriusza!!!!!

      Okay, skoro moje osobiste udręki mamy już za sobą, teraz co nieco o pozostałych aspektach książki. „Zakon Feniksa“ jest największą objętościowo powieścią pani Rowling - liczy sobie ponad 950 stron, co nie dziwi, biorąc pod uwagę fakt, ile wątków jest w nim poruszonych. Można śmiało nazwać go prawdziwą cegłą, do torby raczej go ze sobą nie zabierzecie ;) Opowiada o piątym roku nauki Harry’ego w Hogwarcie, która, jak to zawsze bywa, niesie ze sobą wiele przygód, tajemnic i wydarzeń, dzięki którym nie wieje nudą. Autorka mistrzowsko wyrobiła sobie umiejętność wplatania w codzienne życie szkolne głównego bohatera tylu problemów i niespodzianek, ilu nie pozazdrościłby mu chyba nawet największy masochista.
Tym razem poznajemy wraz z Harrym tajną organizację zwaną Zakonem Feniksa, założoną przez Dumbledore’a w celu walki z Voldemortem, mierzymy się z terrorem wprowadzonym przez uroczą Dolores Umbridge i błądzimy w snach mrocznym korytarzem po Departamencie Tajemnic.

      Fabuła i język jak zwykle u Rowling świetne, nie mam im nic do zarzucenia. Sama chciałabym tak pisać - styl brytyjki wciąga i oddaje wydarzenia idealnie, nie trąca patosem, ale nie jest też potoczny. Można odnieść wrażenie, że z każdym kolejnym tomem jej warsztat rozwija się coraz bardziej; opisy żalu Harry’ego po śmierci Syriusza to moim zdaniem perełki - są plastyczne, bardzo sugestywne i sprawiają, że łzy same napływają do oczu (jakby trzeba było jeszcze je zachęcać!). Wątków w książce jest mnóstwo, a wszystkie są spójne i przemyslane - naprawdę biję pokłony, bo unikanie nieścisłości i niedopowiedzeń to niełatwa sztuka :)

      W tej części jest jeden duży minus - narracja Harry’ego. Wydarzenia są opisane z jego punktu widzenia, jesteśmy więc zmuszeni wysłuchiwać jego rozterek, a są one, uwierzcie mi, opisane bardzo dokładnie i podniośle, bo Harry ma lekką skłonność do dramatyzowania. Chociaż naprawdę lubię tę postać i w żadnym innym tomie jej wtrącone rozmyślania mi nie przeszkadzają, w tej części Potter potrafi nieco zirytować. Denerwują mnie zwłaszcza bite trzy strony jego narzekania na zamnknięcie u Dursleyów, wieczne wybuchy niczym nieuzasadnionej złości i rozczulanie się nad sobą jak nad tragicznym, niezrozumianym bohaterem - choć w wielu wypadkach jestem w stanie to zrozumieć, bo czułabym się tak samo, takie wstawki męczą. Wybacz, Harry, nadal bardzo cię lubię, ale przestań :) Mimo wszystko uważam głównego bohatera za odważnego i dobrego chłopaka, ale cóż, wiek dojrzewania, wszyscy muszą to przecierpieć... Można więc uznać, że realizm został zachowany :)

     A, prawie zapomniałam! Nienawidzę wątku zadurzenia Harry’ego w Cho Chang! Tak beznadziejnej, płaczliwej i sztywnej dziewczyny nigdy nie chciałabym spotkać - dostałaby ode mnie pieścią za każdą wzmiankę o Cedriku, przysięgam!

      „Zakon...“ oferuje nam też sporą dawkę nowych charakterów. Spotykamy Stworka, Umbridge, która jest chyba najpowszechniej znienawidzoną postacią w historii fantastyki, Nimfadorę Tonks i wielu członków Zakonu Feniksa, mamy nawet przyjemność z rodzinką Hagrida! Oj, dzieje się, dzieje, barwny wachlarz postaci wprowadza przyjemny zamęt na karty powieści, a każdy bohater jest realny, z krwi i kości. Bardzo podoba mi się to w całej serii - bohaterowie to moja ulubiona część każdej lektury, a tutaj są oni żywi, każdy ma wady i zalety, jak ludzie, nie jak szereg chodzących jak im się zagra Mary Sue. Wielki plus za kreację postaci!

      Bardzo lubię też spotkania Gwardii Dumbledore’a, ponieważ odsłaniają wiele faktów na temat szkolnych przyjaciół Harry’ego. Nareszcie uaktywnia się Ginny, Neville przestaje być tylko pucołowatym niezdarą, no i oczywiście pojawia się mistrzyni ciętej riposty Luna Lovegood :D Z ciekawych wydarzeń plusują też lekcje oklumencji u Snape’a i wspomnienie o Huncwotach, o których mogłabym przeczytać oddzielną sagę ^^

      Pytanie brzmi: dlaczego więc tak nie lubię tej części? Głównie z powodu brutalnego mordu na moim ukochanym bohaterze, dokonanego przez żądną krwi i okrutną pisarkę, ale są też inne przyczyny. Całokształt jest dużo bardziej mroczny i smutny niż pozostałe tomy serii, obserwujemy mordy i zniknięcia, główny bohater zaczyna wariować i popadać w opętanie, cały czas jest na wszystkich zły i dręczą go koszmary senne; musimy też patrzeć na mękę Syriusza w domu przy Grimmauld Place 12 i znosić nowe porządki w Hogwarcie... Mnóstwo zła (w końcu Lord Voldemort powrócił!), niewiele optymistycznych akcentów - ogólnie rzecz biorąc, „Harry Potter i Zakon Feniksa“ jest po prostu niesamowicie smutny. Zdecydowanie nie zalecam go osobom chorym na depresję, bo może się ona pogłębić, zachęcam za to, jeżeli chcecie popatrzeć na metaforę dojrzewania - w końcu od Harry’ego wszyscy się odwracają, a on sam ma ciągłe wahania nastrojów... Czy to nie wynika czasem z hormonów? :)

      Żarty żartami, ale piąty tom serii jest, jak każdy Potter, świetną książką. Choć nie posiadł on mojego serca i nie trafił na listę ulubionych, przeczytać go musi każdy fan młodego czarodzieja. Wielbicielom Syriusza radzę przygotować się na cios w samo serce :) Polecam gorąco, choć nie na te gorsze dni!

A na koniec cytat, który bardzo mi się spodobał i ma w sobie bardzo wiele prawdy:

„Obojętność i lekceważenie często wyrządzają więcej krzywd niż jawna niechęć“
Albus Dumbledore, J. K. Rowling - „Harry Potter i Zakon Feniksa“